poniedziałek, 28 listopada 2016

Syberia welcome to

Posłanka PiS Beata Mateusiak-Pielucha zażądała, żeby mnie jako ateistę deportować z Polski, jeśli nie podpiszę lojalki: powinniśmy wymagać od ateistów, prawosławnych czy muzułmanów oświadczeń, że znają i zobowiązują się w pełni respektować polską Konstytucję i wartości uznawane w Polsce za ważne. Niespełnianie tych wymogów powinno być jednoznacznym powodem do deportacji.

W pierwszym odruchu się oburzyłem, że Konstytucję RP znam, a najwyraźniej posłanka PiS-u nie, skoro nie wie, że mogę w Polsce być ateistą bez podpisywania lojalek i ona nie ma prawa z tego powodu mnie deportować. Ponieważ jednak mam taki zwyczaj, że kiedy z kimś na jakiś temat dyskutuję, to sprawdzam źródła, nawet jeśli jestem przekonany, że dobrze je pamiętam, sięgnąłem do tekstu polskiej ustawy zasadniczej i jeszcze raz go sobie przeczytałem. I ku swojemu zdumieniu odkryłem, że racja wcale nie jest po mojej stronie, błędnie interpretowałem postanowienia konstytucji i nie pozostaje mi nic innego jak pakować manatki.

Już w samej preambule czytamy: my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł (…).

Dotąd błędnie zakładałem, że powyższe sformułowanie implikuje, że naród polski tworzą ludzie wierzący i niewierzący. Nic bardziej mylnego. Naród polski tworzą ludzie wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna oraz katolicy, których Bóg, jak wynika ze Starego Testamentu, jest źródłem wojen, chorób, cierpień i krzywd. Ateiści do narodu polskiego wliczać się nie mogą, choćby z tego względu, że są racjonalni, a to z pewnością nie jest cecha narodu polskiego.

Ograniczenia są też od razu wskazane w art. 30 otwierającym rozdział II. Wolności, prawa i obowiązki człowieka i obywatela:
Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych.
Samo przez się rozumie się, że gorszego sortu to nie dotyczy, w przeciwnym razie Prezes Polski nie mógłby powiedzieć, że część Polaków jest gorszym sortem.

Artykuł 53 mówi, że każdemu zapewnia się wolność sumienia i religii. No właśnie. Wolność sumienia to chyba jasne: jak ci się nie podoba obowiązujące prawo, to mówisz, że sumienie nie pozwala ci go przestrzegać. A wolność religii? Czy gdzieś jest powiedziane, że zapewnia się wolność _od_ religii? Nie. Zresztą precyzuje to punkt drugi tego artykułu: Wolność religii obejmuje wolność wyznawania lub przyjmowania religii według własnego wyboru (…). Możesz wyznawać i przyjmować taką religię, jaką chcesz, ale jakąś musisz przyjąć. Może być nawet judaizm albo islam, tyle że wtedy masz podpisać lojalkę, że będziesz przestrzegał katolickich wartości… to jest polskiej Konstytucji, chciałem powiedzieć. Jeśli przyznasz, że twoi współwyznawcy zamordowali Jezusa albo że jesteś terrorystą, wcale nie musisz być w Polsce katolikiem.

Wbrew pozorom ateistom prawa do ateizmu wcale nie daje art. 53 pkt 6: Nikt nie może być zmuszany do uczestniczenia ani do nieuczestniczenia w praktykach religijnych. Chodzi wyłącznie o to, że katolik wcale nie musi iść w niedzielę do kościoła ani przestrzegać przykazań, jak tego wymagają niektórzy nieżyciowi księża z tym dziwnym papieżem na czele. Jest przecież oczywiste, że jeśli w niedzielę wypadnie jakaś patriotyczna demonstracja, to katolik powinien się na niej znaleźć, żeby werbalnie, a jeśli trzeba to i ręcznie, wyrazić dezaprobatę dla wszelkiej maści odszczepieńców od jedynej prawdziwej katolickiej wiary i moralności, czyli pedałów, liberałów, lewaków, feministek, żydów, muzułmanów, transseksualistów, cyklistów, wegan i robiących zakupy w niedzielę.

Naiwni po wypowiedzi poseł Mateusiak-Pieluchy powołali się na artykuł 52 pkt 4: Obywatela polskiego nie można wydalić z kraju ani zakazać mu powrotu do kraju. Obywatela polskiego nie, ale ile to takiego ateusza pozbawić obywatelstwa? Artykuł 34 mówi przecież, że obywatel polski nie może utracić obywatelstwa polskiego, chyba że sam się go zrzeknie. Utracić nie może, ale przecież „utracić” to coś innego niż „pozbawić”. Jeśli zgubiłem portfel, to go utraciłem, a jak mi go ukradli, to zostałem go pozbawiony. Wystarczy, że PiS uchwali ustawę, że za nieprzestrzeganie Konstytucji RP pozbawia się obywatelstwa, a potem nie wydrukuje wyroku Trybunału Konstytucyjnego, że to jest niezgodne z Konstytucją RP, bo przecież popieranie nieprzestrzegania Konstytucji RP z definicji będzie niekonstytucyjne, a niekonstytucyjnych orzeczeń TK rząd zgodnie z poleceniem KC PZPR… to jest Prezesa Polski, chciałem powiedzieć, nie drukuje.

W tej sytuacji oświadczam, że ani myślę respektować polską Konstytucję w powyższym kształcie, a jeszcze mniej wartości, które PiS uznaje za ważne, i informuję, że jestem gotów do deportacji. Jeśli można, chciałbym zapytać tylko o szczegóły techniczne, czy mam mieć przygotowaną szczoteczkę do zębów i żelazny prowiant, czy też dostanę trochę czasu na spakowanie się? I gdzie zostanę deportowany? Bardzo proszę, żeby nie na Madagaskar, bo nie lubię gorąca, i z tego samego względu nie do Izraela. Może być Syberia, a myślę, że przy dalszym odcinaniu się od Europy niedługo będzie dla Polaków w pełni dostępna.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Sprytne uszkodzenie samolotu, czyli jak zamordować logikę

Z książką jest jak z kobietą. Urzeka nas jakimś elementem swej urody czy osobowości, wyobrażamy sobie, że dzięki temu wiemy o niej wszystko, a kiedy poznamy ją bliżej, okazuje się, że intuicja nas nie zawiodła. Powieść Marcina Litwiniuka pt. „Detektyw: Przygody Stefana Mark'a” urzekła mnie przepięknym bykiem na okładce w odmianie nazwiska głównego bohatera. A kiedy zobaczyłem, że opublikowało ją niezawodne wydawnictwo Psychoskok, wiedziałem, że czeka mnie czytelnicza uczta.

Tajemnica byka na okładce zostaje wyjaśniona już na stronie redakcyjnej: otóż książka przeszła nie zwykłą korektę, a „profesjonalną”, wykonaną przez Ryszarda Krupińskiego.

Dzięki „korekcie profesjonalnej” możemy rozkoszować się takimi passusami:

Największą [odległość], na jakich próbowałem urządzenie to trzysta metrów. Nie wierzcie w te brednie, które pokazują w filmach na temat, jakości podsłuchów. One nigdy nie odbierają sygnałów o tak wysokiej jakości.

Sygnałów nie odbierają brednie, filmy czy podsłuchy?

(…) mężczyzna po tym zdaniu uśmiechnął się i odrzekł. Nie mogę się już doczekać. Po czym wstali (…)

Kwestia dialogowa zgrabnie wpleciona w tekst.

Siedziałem w swojej Astrze, jest to samochód idealny w moim zawodzie, ponieważ nie wyróżnia się. (…) łatwo (…) nim wmieszać się w obraz miasta (…).

Bo taką vectrą na przykład, to za cholerę nie da się wmieszać w obraz miasta.

- Rozumiem, że intercyza ma warunki, które złamane unieważniają ją.

Warunki, które złamane. Miejmy nadzieję, że książka nie trafi w ręce polonistek Litwiniuka i Krupińskiego, bo na miejscu padną trupem. Chyba że już nie żyją, wtedy przewracają się w grobach.

(…) zatrzymał się przed jednym z wieżowców mieszanych. Jest to taki budynek, który wynajmuje różnym firmom poszczególne piętra.

Czyli tzw. budynek inteligentny, któremu wcale nic się nie miesza. Ale przejdźmy do akcji, bo poczynania detektyw’a Stefan’a Mark’a śledzimy naprawdę z zapartym tchem. Mark był policjantem, ale został ranny w „wypadku podczas akcji” i przekwalifikował się na prywatnego detektywa. Współpracuje z niejaką Katarzyną Kłos, która przyszła do niego do szpitala: „Uprzejmie się przedstawiła i zaczęła rozmawiać ze mną. Przychodziła codziennie i siedziała przy mnie cały dzień”. W jakim celu czy charakterze przychodziła i siedziała, czytelnik się nie dowiaduje.

Pierwszą sprawę zleca detektywowi Markowi niejaki Samuel Pilson. Prosi o zdobycie dowodów na zdradę żony. Mark sprawdza zleceniodawcę:

(…) trzydzieści osiem lat. W wieku dwunastu lat oskarżony o współudział w kradzieży w sklepie, oskarżenie odsunięto z powodu niewystarczających dowodów.

Litwiniuk nie podaje, w jakim państwie dzieje się akcja powieści, ale każdy czytelnik może to sobie łatwo wykoncypować, biorąc pod uwagę nazwiska jego obywateli (Kłos, Pilson), obowiązujący w nim system prawny, pozwalający na stawianie przed sądem dwunastoletnich dzieci, walutę („[w]yciągnąłem portfel i wręczyłem mężczyźnie sto euro”) oraz język inny niż angielski („jej akcent sugerował, że mieszkała w kraju anglojęzycznym”).

Choć muszę przyznać, że powyższa informacja nie jest na 100%, przeczytałem pierwszy rozdział, po którym dostałem drgawek i w trosce o własne zdrowie następne sobie podarowałem. Starałem się wyszukać po słowach kluczowych (nazwy państw, miast, waluty, języki), czy podana jest jakaś wskazówka, i nie znalazłem. Do tego każdy rozdział obejmuje jedną zagadkę i stanowi zamkniętą całość, więc nazwa kraju powinna być podana w pierwszym. I jeszcze gwoli ścisłości: Litwiniuk nie dzieli powieści na rozdziały, tylko „na Akty, wzięło się to od nazw teczek ze sprawami w archiwach policyjnych. Chociaż niektórym może się to kojarzyć z podziałem scen w teatrze, to nie ma z tym nic wspólnego”. Mamy więc nie rozdział I, tylko akt I. Taka duperela, że słowo „akt” w tym znaczeniu występuje jedynie w liczbie mnogiej, która wówczas brzmi „akta”, a nie „akty”, umknęła zarówno autorowi, jak i profesjonalnej korekcie.

Dzielny detektyw śledzi też potencjalną niewierną:

Żona klienta wyszła z domu, kierując się do samochodu, a następnie ruszyła w stronę centrum. Jest to atrakcyjna blondynka, ma około sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, włosy ledwo zakrywające szyję. Wygląda młodo i na pewno nie dałbym jej tych trzydziestu ośmiu lat.

Tych trzydziestu ośmiu, które ma jej mąż. Bo, jak wiadomo, małżeństwa mogą zawierać między sobą wyłącznie równolatkowie. Profesjonalna korekta nie zwróciła też Litwiniukowi uwagi, że w narracji należy stosować jednolity czas: „następnie ruszyła [na piechotę?] w stronę centrum. Była to atrakcyjna blondynka, miała około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu [„około” wymaga dopełniacza, profesjonalna korekto]”.

Mark z miejsca rozszyfrowuje mężczyznę, z którym Gabriela, żona klienta, spotkała się w restauracji („[d]yskretna mowa ciała oraz ogólne zachowanie świadczy o możliwości pracy jako prawnik lub coś w tym guście”), ale potrzebuje twardych dowodów, więc w mieszkaniu małżonków montuje kamery „z funkcją wzmacniania światła, dzięki czemu może nagrywać praktycznie w całkowitej ciemności”. Litwiniuk mógłby pisać poradniki dla prywatnych detektywów: jeśli nie wiesz, gdzie spotykają się kochankowie, przyjmij założenie, że w mieszkaniu zdradzanego męża, i zamontuj tam kamery, które wzmacniają światło, kiedy tego światła nie ma. I gdzie spotyka się Gabriela z tajemniczym mężczyzną? Nie uwierzą państwo! W tymże mieszkaniu pod nieobecność męża.

Gabriela jest trzecią żoną pan Pilsona, który wcześniej dwukrotnie owdowiał:

Ożenił się w wieku dwudziestu lat z Marią Kilską, dwa lata później zginęła w wypadku autokaru. W wieku dwudziestu pięciu lat ożenił się ponownie, jego wybranką była Weronika Szaj, która zginęła w wypadku samolotu pięć lat później.

Szybko wyjaśnia się, że:

wypadki, w których zginęły poprzednie żony klienta zostały zaplanowane. Policja nie ma co do tego żadnych wątpliwości, niestety nie znaleziono winnych.

Może dlatego, że wypadki zaplanowano bardzo przemyślnie:

samolot jak i autokar zostały uszkodzone w taki sprytny sposób, który nie ujawniał się [sposób się nie ujawniał, żeby była jasność – przyp. mój] podczas rutynowej kontroli przed startem. Jednak w trakcie podróży blokował [oczywiście sposób blokował] układy sterujące i wyłączał ciąg silnika w przypadku samolotu oraz go zwiększał w przypadku autokaru.

Chcesz się pozbyć żony? Nic prostszego. Uszkodź sprytnie samolot, którym będzie lecieć. Łatwo to zrobić, zwłaszcza jeśli nie pracujesz na lotnisku i nie masz z branżą lotniczą nic wspólnego.

Emanuel przekazał te informacje od razu odpowiednim służbom, ale nie dało się cofnąć pieniędzy, które otrzymał Samuel Pilson. Było to około trzech milionów po śmierci pierwszej i cztery po śmierci drugiej żony. Siedem milionów (…)

Emanuel Kirsten jest policjantem prowadzącym śledztwo, więc rozumiemy, że w sprawie zabójstwa odpowiednie są inne służby, a nie policja. Chyba że uwięzienie mordercy jest sprawą drugorzędną, przede wszystkim należy mu zabrać pieniądze i mowa o służbach finansowych. Tylko dlaczego akurat Pilsonowi miałyby one zabierać pieniądze, skoro „nie znaleziono winnych”. Ale detektyw Mark jest sprytniejszy niż policja, ustala, że Pilson kasę przepuścił, i na tej podstawie konkluduje:

Może to klient stał za zabójstwami, bo tak należy o nich mówić, swoich poprzednich żon (…)

Konkluzja, że zabójstwa należy nazywać zabójstwami, jest niewątpliwie słuszna i chwała profesjonalnej korekcie, że w nią nie ingerowała. Detektyw jako człowiek czynu nie ogranicza się jednak do konkluzji i wydaje swej asystentce polecenie:

- Zadzwoń na policję, niech aresztują naszego klienta, dwa zabójstwa i wyłudzenia pieniędzy.

Bo, jak wiadomo, policja to taka instytucja, która aresztuje ludzi na polecenie prywatnych detektywów na podstawie ich przypuszczeń, że ktoś tam może jest mordercą. Mark domyśla się też, dlaczego klient trzeciej żony nie zabił, tylko zgłosił się do niego, by znaleźć dowody do rozwodu:

(…) z trzecią chciał się rozwieść, ponieważ przez intercyzę w wyniku śmierci współmałżonka nie dostaje niczego, lub prawie niczego.

Ktoś mógłby zaprotestować, że o tym, co dostaje współmałżonek po śmierci drugiego, decyduje testament, intercyza zaś jest właśnie na wypadek rozwodu, ale znajoma prawniczka tłumaczy Markowi, że wcale tak to nie wygląda:

(…) w większości wypadków jest to zabezpieczenie majątku na wypadek śmierci współmałżonka lub jego niepoczytalności, dzięki czemu część lub całość majątku przechodzi na drugą osobę. Takie umowy stosuje się, gdy jedna ze stron nie ma zaufania do swoich krewnych.

A majątek jest całkiem spory, o czym Mark dowiaduje się, dzwoniąc do notariusza:

Powiedział mi on, że intercyza jest na kwotę pięćdziesięciu milionów funtów, obydwie strony nalegały, by majątek został wyceniony w funtach.

„Na kwotę”, bo intercyza to rodzaj ubezpieczenia. A notariusz to taki gość, który dzwoniącym do niego ludziom wyjawia treść zawieranych w jego kancelarii umów. Chociaż tu może zadziałał osobisty urok detektyw’a Stefan’a Mark’a, gdyż okazuje się, że poufne informacje uzyskuje on bez żadnego problemu.

- Dzień dobry. Narodowy Bank Inwestycyjny, w czym mogę pomóc?
- Dzień dobry. Nazywam się Stefan Mark i dzwonię, aby dowiedzieć się o płynności finansowej mojego klienta Samuela Pilsona.
- Chwileczkę, możemy podać tę informację, ale najpierw chciałbym sprawdzić pana tożsamość, proszę odpowiedzieć na kilka pytań.

Pan Litwiniuk najwyraźniej od czasu do czasu dzwoni do swojego banku i tam, zanim go obsłużą, sprawdzają, czy to rzeczywiście on dzwoni. Pytają go o fakty, które podał przy zakładaniu rachunku, oraz o numery czy hasła, które do jego rachunku przypisano. I pan Litwiniuk wysnuł z tego wniosek, że w ten sposób można sprawdzić tożsamość każdego dzwoniącego do banku. Jaki wynik na teście IQ osiąga ktoś, kto rozumuje w ten sposób? Ujemny?

Każdy rasowy autor kryminałów dba o zwroty akcji, takoż i Marcin Litwiniuk, więc pan Samuel Pilson nie zostaje złapany za sprytne uszkodzenie samolotu i zabicie pasażerów, tylko ginie w wypadku samochodowym. Oczywiście jest to sprytnie zaplanowane morderstwo: Pilson zasnął za kierownicą (autor nie wyjawia, co się w wyniku tego zaśnięcia stało, jedynie, że miało to skutek śmiertelny) po tym, jak podano mu środek nasenny (autor nie wyjawia, czy doustnie, czy dożylnie). Co prawda detektyw żywi wątpliwości, czy ten lek w ogóle istnieje, ale morderca „jest po medycynie (…) jeśli nie ma leku nasennego którego podano ofierze, to potrafi go opracować”. Innymi słowy: faceta zabito czymś, co może nie istnieje, ale jeśli nie istnieje, to nie ma problemu, bo morderca potrafi to wynaleźć. Żeby lek nie zdążył się ulotnić, pogrzeb odbywa się w pośpiechu (ja tylko referuję, więc proszę mnie nie pytać, dlaczego należy pochować ofiarę, zanim substancja wskazująca na morderstwo wyparuje), ale „trumna jest pusta”. O tym, że zwłoki są nadal w zakładzie medycyny sądowej, informuje detektywa policyjny patolog. Do tego okazuje się, że już „zbadali krew ofiary miał dużą dawkę środka nasennego”. Jaki w tym sens, by grzebać pustą trumnę, skoro wszyscy zainteresowani wiedzą, gdzie jest trup? Mogę tylko powiedzieć, że taki, jak w całej intrydze kryminalnej. Pilsona zamordował niejaki Alwin Ziuba. Pilson zakochał się w jego żonie Izabeli, a wtedy właścicielka salonu masażu Angie Mendoza, która „za pomocą pana Pilsona nakłoniła go [mowa cały czas o panu Pilsonie – przyp. mój] do uwiedzenia, poślubienia, a następnie zabicia swoich poprzednich żon”, zorganizowała dla żony Ziuby nową tożsamość – ta właśnie wtedy stała się Gabrielą – by Pilson mógł się z nią ożenić. Czyli wspólniczka Pilsona (działająca z dobrego serca, skoro zostawiła mu całą kasę, jaką dostał po śmierci żon) obróciła się przeciwko niemu, ale dlaczego i co podsunięcie mu Izabeli miało na celu, pozostało słodką tajemnicą Litwiniuka. Cała trójka dzielnie spiskowała przed Pilsonem, ale ten pokrzyżował spiskowcom szyki, bo „zobaczył u żony bieliznę, którą dostała na rocznicę swojego pierwszego ślubu” i poszedł do prywatnego detektywa, że żona go zdradza. Mendozę tak to przeraziło, że „postanowiła zniszczyć wszystkie jego pieniądze oraz przekupić pracowników banków, aby ci wystawili kredyty z datami wstecznymi”. Przed czym miało to ją uratować i dlaczego go zabili, autor również nie wyjaśnia.

Powalają też dowody, jakie detektyw zdobył na potwierdzenie, że Ziuba był bezpośrednim wykonawcą mordu. „Ale skąd pewność, że Alwin Ziuba zabił Samuela Pilsona?”. „Alwin Ziuba chociaż udaje właściciela studia filmów sci-fi, to nie ma wykształcenia ani filmowego ani marketingowca. Jest po medycynie (…)”. A z czasów pierwszych rządów PiS-u wiemy, że lekarze to z definicji mordercy.

Podsumowując, logika poszczególnych scen i całej akcji jest na takim poziomie, że powiedzieć, że Litwiniuk ma elementarne z nią kłopoty, byłoby eufemizmem. Posunięta do tego stopnia nieumiejętność logicznego myślenia powinna zostać zakwalifikowana jako jednostka chorobowa.

Zakładam, że ci, którzy czytają mojego bloga regularnie albo którym nazwa „Psychoskok” skądinąd coś mówi, są przekonani, że omawiam kolejny przypadek publikacji z rodzaju vanity press. Grafoman stworzył dzieło, które każdy redaktor selekcjonujący teksty wywaliłby do kosza po przeczytaniu pięciu zdań, a pseudowydawnictwo opublikowało je za pieniądze autora, krojąc go na kosztach wydania i wmawiając mu, że jest pisarzem. Nic z tych rzeczy. „Przygody Stefana Mark’a” nie ukazały się na papierze, wydany został tylko e-book. To oznacza, że Psychoskok i Ryszard Krupiński, który książkę tak profesjonalnie zredagował (zresztą założyciel Psychoskoka), nie kantują autora (bo z samego wydania nic nie mają), lecz są przekonani, że to publikacja naprawdę warta rozpowszechniania wśród czytelników. Rozumiem, że sam grafoman nie dostrzega, że w jego tekście nic się nie trzyma kupy, ale poza tym powinno być to czytelne dla każdego dwunastolatka, który zdołał uzyskać promocję do czwartej klasy.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Trzy koła dobre albo savoir-vivre pana Tomka

Po zamieszczeniu polemiki czy raczej sprostowania do wpisu Jak negocjować umowę wydawniczą dowiedziałem się od Tomasza Węckiego, jego autora, że mam całkowitą rację, ale „co mnie dziwi, to ostry ton pańskiego tekstu”. Po czym, żeby wyłuszczyć mi, że piszę w sposób nieodpowiedni, zajął się moją krytyką grafomańskich utworów i podsumował ją następująco: „widzę w panu sadystycznego szczeniaka, który dla satysfakcji pali mrówki pod lupą”. Uznałem, że analiza konstrukcji psychicznej pana Tomka, którego razi „ostry ton” ściśle merytorycznej polemiki, ale który nie ma problemu, by nazywać obcych sobie dorosłych ludzi „sadystycznymi szczeniakami”, jest zajęciem dla psychiatry, a nie dla mnie, więc się nią nie zajmowałem, tylko zaprzestałem korespondencji. Pożałowałem tylko, że ją zacząłem, bo to ja napisałem do Węckiego w odpowiedzi na ogłoszenie, że poszukuje współpracowników, którym zamierza płacić za teksty. Okazało się, że zamierza płacić, ale w formie reklamy, a takie oferty wzbudzały mój pusty śmiech jeszcze kiedy byłem świeżo po studiach, a co dopiero teraz. Zresztą nawet gdyby rzeczywiście płacił, wolałbym wybierać jedzenie ze śmietnika, niż brać pieniądze od człowieka, który uważa, że może się do mnie zwracać w opisany powyżej sposób. Ale pretensje mogę mieć tylko do siebie, że podkusiło mnie, by nabrać się na ofertę gościa, który uczy innych, jak pisać i wydawać książki, mając na koncie jedną self-publisherską 134-stronicową powieść, do tego opublikowaną w trakcie tego uczenia. Nawiasem mówiąc, rzeczonego wpisu nie poprawił, a skoro przyznał mi rację, oznacza to, że w pełni świadomie wprowadza ludzi w błąd w kwestii umów wydawniczych.

Po tym miłym kontakcie z panem Węckim niespecjalnie się ostatnio zdziwiłem, kiedy przeczytałem na jego blogu, że nazywa mnie „roszczeniowym dupkiem”, który „wypisuje (…) farmazony na sieci”. Chodzi o moją krytykę Ridero. Węcki nie wyjaśnia, co w moich zarzutach jest farmazonami, bo takie uszczegółowienie groziłoby merytoryczną odpowiedzią z mojej strony, a tu już pan Węcki ma złe doświadczenia, że mało co z jego pozornie sensownych wywodów okazuje się wtedy ten sens mieć. Bezpieczniej ograniczyć się do deprecjonującego ogólnika, no bo jeśli taki autorytet jak Tomasz Węcki, autor całej jednej książki wydanej za pośrednictwem Ridero, tak obwieścił, to wysiada nawet Kaczyński ze swoimi prawdami objawionymi.

Chociaż przepraszam, parę szczególików Węcki w odpowiedzi na komentarze innych nadmienia. I tak na przykład za „nieudany żart” uznał, że krytykuję Ridero za tworzenie błędnej noty copyright. Innymi słowy, zdaniem panem Węckiego i komentującego o nicku aaa data powstania czy pierwszej publikacji utworu jest bez znaczenia. Tak jak prawdziwa Rzeczpospolita Polska narodziła się wraz z wygraniem wyborów przez PiS, tak dla pisarzy świat zaczął się wraz z powstaniem Ridero i oczywistym jest, że data przy copyrighcie powinna być datą publikacji w Ridero. Interesujące w tym kontekście jest, co Węcki ma do zarzucenia Ridero. Ano na przykład to, że nie może zostawić pustej czwartej strony okładki: „Robisz książkę papierową, ale chcesz mieć puste tyły? Nie da się. System wie lepiej”. Obecnie dawanie tekstu na czwartej stronie okładki jest normą, więc Węcki ma pretensje, że nie może zrealizować swojej fanaberii, ale zmuszanie autora do zawarcia w książce błędnych danych bibliograficznych mu nie tylko nie przeszkadza, ale jeszcze uważa, że autor, który chce mieć poprawne dane bibliograficzne, jest jakiś dziwny. Smaczne. I o ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć, że takiemu aaa czy Węckiemu wisi, czy przy ich książkach będzie prawidłowo podany copyright, to nie pojmuję, jak można nie dostrzegać, o czym świadczy taka niedoróbka: że ludzie tworzący platformę do wydawania książek nie mają elementarnej wiedzy o wydawaniu książek. A skoro przy tym jesteśmy, szkoda, że pan Węcki, zachwycający się profesjonalizmem pracowników Ridero, nie zechciał skomentować ich ignorancji, czym jest ISBN. A przepraszam, skomentował: farmazony.

Pan Węcki odniósł się również do zarzutu, że serwis nie pracuje 24 godziny na dobę. „Ridero działa 24/7, tylko ich pomoc odpowiada w godzinach pracy”. Fajne, nie? Samochód jest całkiem sprawny, tylko nie ma kół. Co mi z tego, że Ridero działa, skoro, żeby skorzystać z tego działania, to ja muszę odczekać cztery albo pięć dni, bo bez odpowiedzi z pomocy nie da się ruszyć do przodu? Węcki zresztą pięknie zakłamuje mój opis sytuacji: „generalnie nie puszczam focha, kiedy ktoś na wiadomość z piątkowego wieczoru odpowie w poniedziałek”. „Czy naprawdę muszą być na zawołanie cały czas? Szczerze wątpię. Twój książkowy biznes nie rozpadnie się przez noc, przecież”. Z czwartku po południu zrobił się piątek wieczór, a tak w ogóle to tylko jedna noc, więc nie ma o co kruszyć kopii. Ale najpiękniejsze jest wyjaśnienie Węckiego, dlaczego Ridero nie może oferować całodobowej czy całotygodniowej pomocy: „warto pamiętać, że po drugiej stronie tych wszystkich Supportów stoją ludzie, a nie roboty. Czasem muszą spać”. Z tego by wynikało, że Węcki jest przekonany, że w takim supporcie siedzi cały czas jeden i ten sam człowiek i kiedy on musi pójść spać (eksperymenty wykazały, że najpóźniej w dwunastej dobie), to support trzeba zamknąć. Pan Węcki jednak nie zadał sobie pytania, dlaczego taki Amazon nie jest zamykany na cztery spusty co dwanaście dni, ale nie ma w tym nic dziwnego, ludzie, którzy tworzą sobie bzdurny obraz rzeczywistości, zazwyczaj nie są w stanie zweryfikować tego obrazu przez logiczne pytania, a kiedy zadają je inni, to na ogół dowiadują się, że opowiadają farmazony.

Węcki jest kolejną osobą, która, recenzując Ridero, wspomina o tym, że kontaktowała się z supportem. W przypadku serwisu typu „Do It Yourself” jest to kuriozum, że nie da się z nim pracować bez korzystania z pomocy.

Przejdźmy jednak do właściwej recenzji serwisu. „Ridero jest narzędziem do składu, łamania i podstawowej redakcji”, informuje nas Węcki. Dziwne, bo ja myślałem, że to „inteligentny system wydawniczy”, nowa jakość w polskim self-publishingu, platforma, dzięki której autorzy nie będą potrzebowali już wydawców. Może źle myślałem? Ale nie, sprawdzam opis serwisu, czytam jeszcze raz wywiad z Kasyanenką i jakoś nie mogę się doczytać, by swój serwis postrzegał jako „narzędzie do składu, łamania i podstawowej redakcji”. Mamy więc taką sytuację, że gość sprzedaje kucyka, ale twierdzi, że to jest pierwszorzędny koń wyścigowy. Ja zgłaszam pretensje, że kucyk, kiedy obiecywano mi i potrzebuję konia wyścigowego. Ale przychodzi Węcki i mówi, że jestem „roszczeniowy dupek, który chce więcej niż możesz mu dać”, a przecież ten kucyk jest całkiem ładny, dzieci na nim mogą się przejechać, dorosły też go dosiądzie, a jak nie jest dżokejem, to nawet będzie miał wrażenie, że znalazł się na torze wyścigowym.

Węcki informuje nas, że „Ridero jest wyjściem raczej dla tych, którzy mają własny pomysł na dystrybucję”. Ciekawe, jak ma się to do deklaracji samego serwisu, że dzięki niemu „proces przekształcenia tekstu w gotową książkę i rozpowszechniania jej wśród czytelników staje się szybki, łatwy i przyjemny. Ridero umożliwia autorowi skupienie się na tym, co najważniejsze — twórczym i starannym przygotowaniu tekstu”. Czyli ja nie mam mieć pomysłu na dystrybucję, ja mam się skupić na twórczym i starannym przygotowaniu tekstu, a potem już tylko patrzeć, jak Ridero szybko, łatwo i dla mnie przyjemnie rozprowadza moją książkę wśród czytelników. Tymczasem przez pół roku serwis sprzedał 13 egzemplarzy tej książki. Z tego 12 przez pierwsze dwa miesiące i 1 przez następne cztery. Czyli działa wyłącznie efekt nowości, później książka de facto się nie sprzedaje. Do tego kasę za nią Ridero schowało do własnej kieszeni, bo wyznaczyło taki limit wypłat, że przy tym „szybkim” rozpowszechnianiu osiągnę go w 2025 roku. Kasyanenko: Panie, ten koń śmiga jak rakieta, wyłożysz szmal, a potem będziesz tylko zgarniał wygrane w gonitwach. Węcki: Naprawdę muszę pochwalić pana Kasyanenkę, że sprzedał mi bardzo ładnego kucyka na niedzielne przejażdżki po lesie.

„Ridero dba również o takie rzeczy jak zachowanie marginesów do wersji drukowanej (nawet jeśli ich nie potrzebujesz, bo robisz tylko e-booka)”, zachwyca się Węcki. O tym, że ta dbałość polega na kancerowaniu okładki e-booka, a nie dodaniu marginesów do tej okładki, gdyby ktoś dodatkowo potrzebował wersji drukowanej, Węcki już nie wspomina. W skeczu kabaretu Tey pracownikowi, który zgłasza, że w traktorze zepsuło się koło, nakazują mówić, że nie jedno się zepsuło, tylko że trzy są dobre. Węcki właśnie tą metodą pisze swoją recenzję.

Dlatego też zachwala płatne usługi serwisu: „W tej chwili, przy książce [drukowanej] wycenionej na 40 złotych, w kieszeni autora zostaje 15 – co jest świetnym wynikiem (naprawdę, wydawcy wystawiający towar w Empiku potrafią mieć mniejszy udział)”. Po pierwsze Empik książki sprzedaje, a Ridero nie. Po drugie 40 zł to można wołać za książkę Kinga albo Miłoszewskiego, self-publisher mógłby równie dobrze zażądać 150 zł, też nikt nie kupi, a jak pisze sam Węcki przy cenie książki 20 zł, trzeba oddać temu wspaniałemu serwisowi… 19 (sic!). Po trzecie zdaje się, że Ridero miało rewolucjonizować rynek wydawniczy, a nie powielać chore rozwiązania w dystrybucji książek.
„Przez Ridero można zamówić korektę (około 4 złote za stronę) (…) Korekta wychodzi niezwykle tanio – średnia rynkowa to 5-8 złotych za stronę”. Węcki nie odróżnia korekty od redakcji, 5-8 zł to są stawki za redakcję, a nie korektę. 4 zł za korektę to drogo.

Na koniec recenzji Węcki informuje nas, że jest roztrzepany, w związku z tym powinniśmy płacić Riderowi 90 zł ekstra: „Jeśli zamawiasz druk, kup najpierw najmniejszy nakład (cztery książki za ponad 90 złotych). Ridero nie oferuje egzemplarzy testowych. Jeśli zrobisz głupi błąd, którego nikt w porę nie zauważy, zamawiając od razu cały nakład skończysz jak ja – z trzystoma sztukami literówki na okładce”. Pomijając niewątpliwy wyczyn Węckiego, że udało mu się zrobić trzysta literówek na okładce, chciałbym się dowiedzieć, ile procentowo wynosi gwarancja, że ktoś, kto nie potrafi sprawdzić tekstu przed drukiem, sprawdzi go po druku. Opublikowałem jako wydawca dziesięć książek i to w normalnym nakładzie, a nie trzysta sztuk. Nigdy mnie ani moim współpracownikom nie przyszło do głowy, żeby wydawać prawie stówę w celu ustalania, czy na okładce nie ma literówek. Po prostu starannie przygotowywaliśmy książki do druku i nigdy żadna literówka nam się nie zdarzyła.

Skoro Ridero oferuje de facto usługę składu, korekty i druku, to ja chciałbym się dowiedzieć, o co to całe halo. Przecież normalnie nikt nie podnieca się gościem, który otworzył drukarnię albo postanowił zarabiać na życie, oferując wykonywanie składu i korekty. Nikt z nim nie przeprowadza wywiadów, nie ogłasza, że wydawanie książek weszło w nową erę. Ot, jeszcze jedna drukarnia, kolejny korektor, fajnie, będzie szersza oferta, może się z usługi skorzysta, może nie, w zależności od warunków.

Kiedy czytam blogi różnych polskich self-publisherów, to nieodmiennie odnoszę wrażenie, że mam do czynienia z hobbystami, którzy z dłubania w maluchu pod blokiem przerzucili się na wydawanie książek. Aspiracji do Formuły 1 nie mają, to dla nich odległy, abstrakcyjny świat, za to fascynują się montażem gaźnika. Węcki zachwyca się, że dzięki Ridero może za darmo czy tanio złożyć książkę, obwieszcza światu, że kiedy odpowiednio pokombinował, to Ridero nawet wydrukowało mu mniej więcej takie trzysta egzemplarzy, jakie chciał. To, że amerykański czy niemiecki self-publisher ma do dyspozycji platformę, która sprzedaje mu trzysta egzemplarzy dziennie, jest dla Węckiego do tego stopnia abstrakcją, że nawet nie dostrzega, że Ridero taką platformę usiłuje udawać. On wie, że jego maluch rozkraczy się na najbliższym zakręcie, więc lepiej nim nie jeździć, wie, że nigdy nie będzie go stać na dobry samochód, więc po co się frustrować, że czegoś nie można osiągnąć. Pobawił się przy książce, sprzedał kilkanaście czy kilkadziesiąt egzemplarzy, jest super, że ktoś mu taką zabawę umożliwia, prawdziwe pisarstwo jest dla innych.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Alergik

Niestety, cierpię na alergię. Jak wiadomo, alergia jest tym dokuczliwsza, im częściej występuje alergen, na który człowiek jest uczulony. Mój, jak na złość, jest powszechny. Do tego całoroczny, a nie sezonowy. Jestem uczulony na ignorancję i głupotę ludzką.

Dzwoni do mnie sąd w osobie panienki sądowej. Czy może przesłać mi tłumaczenie do wykonania. Oczywiście, że może, mam obowiązek wykonywać tłumaczenia dla sądów. Świetnie, na jaki adres? Na adres podany na liście, oczywiście. Na jakiej liście? Pytanie, na jakiej liście jest mój adres jako tłumacza przysięgłego, zdumiało mnie do tego stopnia, że pozwoliłem sobie wyrazić zdziwienie, że pracownik sądu nie wie o istnieniu listy tłumaczy przysięgłych. Następnie poinformowałem panienkę, że rzeczona lista znajduje się na stronie Ministerstwa Sprawiedliwości. Panienka, zamiast zawstydzić się własnym niedouczeniem i wyrazić wdzięczność za darmowe korepetycje w zakresie jej obowiązków, strzeliła focha, że śmiem pouczać ją o istnieniu jakiejś listy. Obraziła się na mnie za swoją ignorancję.

Dzwoni do mnie panienka ze Szwecji, studiująca we Wrocławiu medycynę. Zwraca się do mnie oczywiście po angielsku, a przejście na szwedzki powoduje szok, bo poziom inteligencji nie pozwala przyszłej lekarce założyć takiej absurdalnej sytuacji, że tłumacz języka szwedzkiego będzie potrafił się w tym języku porozumiewać. Panienka ma sprawę, że tłumaczyła u mnie dokumenty (czyli była już u mnie i wie, że mówię po szwedzku, ale nie potrafi nabytej wiedzy wykorzystać, co znakomicie rokuje jej pacjentom), ale w dziekanacie powiedzieli jej, że jest źle przetłumaczone i trzeba poprawić. Skoro w dziekanacie powiedzieli, że jest źle przetłumaczone, to znaczy, że przetłumaczone jest dobrze, tylko urzędas szuka dziury w całym. Ale co mam zrobić, muszę studentkę przyjąć, wyjaśnić jej, jak się sprawy mają, i doradzić, jak ma sobie radzić z urzędasem.

Ale chociaż byłem przygotowany na to, że papiery są całkowicie w porządku, pretensje zgłoszone przez dziekanat wywołały u mnie takie niedowierzanie, jakbym usłyszał, że Duda zawetował PiS-owi ustawę. Ale ab ovo. Tłumacz przysięgły języka polskiego zamieszkały w Szwecji przełożył panience apostille dołączone do jej świadectwa z liceum, w którym to apostille szwedzki notariusz poświadczał, że z owym świadectwem jest z punktu widzenia prawa szwedzkiego wszystko w porządku. Ponieważ wrocławska Akademia Medyczna nie uznaje członkostwa Szwecji w Unii Europejskiej, nie przyjęła od niej tego tłumaczenia i zażądała, żeby tłumaczenie potwierdził tłumacz zamieszkały w Polsce. Sprawdziłem, że zgadza się ze szwedzkim oryginałem, i potwierdziłem. Na tym tłumaczeniu, potwierdzonym przeze mnie, pracownik dziekanatu w nagłówku „Przekład uwierzytelniony z języka szwedzkiego” skreślił słowo „szwedzkiego” i nadpisał nad nim „angielskiego”, a w samym tłumaczeniu zakreślił numer i datę wystawienia apostille jako niezgodnych z oryginałem. I z tym odesłał panienkę do mnie. Ta, zamiast pomyśleć, postanowiła marnować mój i swój czas, przyszła, pokazała mi tłumaczenie z adnotacjami urzędasa i na dowód, iż rzeczywiście jest niezgodne z oryginałem, przedłożyła oryginalne apostille. Apostille wystawione przez tego samego notariusza i odnoszące się do tego samego świadectwa, ale w języku angielskim, a nie szwedzkim, czyli _inne_ apostille, opatrzone innym numerem i inną datą.

Ja najmocniej przepraszam, ale jaki to jest stopień debilizmu, żeby mając przed sobą tłumaczenie _z języka szwedzkiego_ nie dość, że wykonane przez przysięgłego, to jeszcze przez drugiego przysięgłego przyklepane, założyć, że jeden przełożył dokument z angielskiego, będąc przekonanym, że tłumaczy ze szwedzkiego, pomylił przy tym datę i numer, a drugi tego wszystkiego nie zauważył. Trzysekundowy namysł pozwala pojąć, że przedkładany oryginał w języku angielskim nie jest tym, z którego dokonywane było tłumaczenie. I teraz ja jeszcze rozumiem, że posiadacz mózgu, służącego jedynie do podtrzymywania funkcji życiowych, może zostać pracownikiem dziekanatu, ale lekarzem?!

Wyjaśniłem panience, że z tłumaczeniem jest wszystko w porządku, tylko zostało dokonane z innego dokumentu, niż mi pokazuje. Że kiedy była u mnie za pierwszym razem, miała ze sobą apostille po szwedzku, a nie po angielsku. Uwaga! Nie załapała, o co chodzi. Przyjrzała się papierom, wzięła swoje świadectwo i powiedziała… Zanim zacytuję, muszę wyjaśnić, jak wygląda apostille. To króciutkie potwierdzenie w punktach, w żadnym przypadku nie da się go pomylić ze świadectwem, nawet jeśli oba dokumenty będą w obcym dla nas języku. A panienka powiedziała, pokazując na swoje świadectwo i przełożone apostille: „A może to jest tłumaczenie tego?”.

Kiedy pierwszy raz pisałem o gigantach intelektu, którym wrocławska Akademia Medyczna umożliwia studiowanie medycyny, chociaż w Szwecji uznano, że są na ten kierunek za słabi, ironizowałem sobie, że nasi chcą rozwalić szwedzki system zdrowia. Tyle że to wcale nie jest śmieszne, że osoba, u której proces myślowy przebiega mniej więcej w tempie ewolucji, dostanie prawo i możliwość podejmowania decyzji dotyczących zdrowia i życia innych ludzi. Bo wrocławska Akademia Medyczna chce zarobić.