niedziela, 26 lipca 2015

Urlop

Miałem coś napisać na jutro, ale rozleniwiło mnie jak osobnika na zdjęciu, więc idę na urlop. Zapraszam ponownie we wrześniu. Na sierpień wyłączę możliwość komentowania, toteż ewentualne komentarze jeszcze tylko do piątku.


wtorek, 21 lipca 2015

...i horyzont bezkresny

Dzisiaj druga (i ostatnia) część akcji Przyślij opowiadanie. Zainteresowanie było znikome i nie znalazł się żaden tekst, którego omówienie na blogu coś by wniosło. Za bardzo dobre i warte zamieszczenia uznałem opowiadanie pt. „…i horyzont bezkresny”.


KAMILA PERCZAK

...I HORYZONT BEZKRESNY


(Wszelkie podobieństwa są najzupełniej przypadkowe)

Usiadłam na łóżku z książką w ręce. Zanim włosy mi dobrze wyschną, minie mniej więcej godzina – wystarczy na przekartkowanie wydawniczej nowości, którą ze sobą wzięłam, żeby dostać autograf jej autora i bohatera zarazem. W telefonie znalazłam pliki muzyki, wybrałam folder „Ulubione” i moją ukochaną piosenkę „Horyzont”, po czym otworzyłam średniej grubości tom w twardej, lakierowanej okładce.

Gdy się ciągną szare dni,
kiedy nie do śmiechu ci,
gdy na niebie tęcza nie chce się pokazać,
gdy za ciosem spada cios,
gdy wyciągasz pusty los,
kiedy wszystko dookoła ci przeszkadza,
co to będzie – kto wie?

Matowy alt szemrał cichutko, podczas gdy ja oglądałam zdjęcie ubranego na biało, króciutko ostrzyżonego kilkulatka dzierżącego w prawej ręce ogromną świecę. Zwisający z szyi malucha łańcuszek z medalikiem sięgał niemal żołądka. Pierwsza komunia mojego idola. Zdjęcia z debiutanckich występów. Dalej ślubne – wpatrywał się na nich jak urzeczony w zjawiskowo piękną brunetkę, której śniada cera efektownie kontrastowała z białą koronkową suknią. Claire Gable, właścicielka matowego altu, największe szczęście i największa tragedia jego życia. Trzydzieści lat temu Toni i Claire zaczęli robić na światowych estradach furorę przepięknymi, melodyjnymi piosenkami o miłości. Ich własnej, widocznej w każdym ich geście, spojrzeniu, uśmiechu. Uchodzili za wzorowe małżeństwo i przykładnych rodziców, a Toni prowadził ponadto intensywną działalność charytatywną, pomagając dzieciom z patologicznych środowisk. Dlatego początkowo mało kto dawał wiarę plotkom o coraz większych problemach z ich najstarszą córką Eleną – niemożliwe przecież, żeby dziecko TAKICH rodziców ćpało. Doniesienia szmatławców były tym bardziej niewiarygodne, że dwójka młodszych potomków słynnego duetu, Marco i Cristina, nie sprawiała absolutnie żadnych kłopotów. Marco studiował nawet, z sukcesami, architekturę w Rzymie. Aż któregoś dnia – był marzec 1999 roku – świat obiegła wiadomość, że Elena Cattaldi zaginęła. Kiedy jej ojciec obudził się rano, nie było jej już w domu. Claire i Cristina poprzedniego dnia wyjechały do stolicy, żeby odwiedzić Marca. Gosposia nie mieszkała z Cattaldimi – przyjeżdżała codziennie na parę godzin, a po południu wracała do siebie, do odległego zaledwie o trzy kilometry kilkutysięcznego Cerano. Nikt nie widział, kiedy Elena wyszła z domu i w którym kierunku się udała. Późnym wieczorem wciąż nie było jej w domu, nie znalazła się też u nikogo ze znajomych, więc Toni zgłosił policji zaginięcie. Rok poszukiwań nie dał najmniejszego efektu – dziewczyna rozpłynęła się w powietrzu. I wtedy mit runął: Claire złożyła pozew o rozwód, obwiniając Toniego o narkomanię i ucieczkę Eleny, nad którą – jak twierdziła – od lat się znęcał. Proces toczył się przy drzwiach zamkniętych, więc nie wiadomo, co odpowiedziała na pytanie, które musiało paść, dlaczego ona – matka – pozwoliła mężowi maltretować własne dziecko i dlaczego samo dziecko – w chwili zaginięcia dwudziestotrzyletnie – nie wyprowadziło się z domu, w którym tak źle je traktowano. Wprawdzie ostatecznie sąd orzekł rozwód bez wskazywania winnego, ale Claire jeszcze długo publicznie obrzucała byłego już męża oskarżeniami. Co wraz z wyprowadzką Cristiny, która tymczasem dorosła, i ochłodzeniem stosunków z synem doprowadziło tego tryskającego niegdyś radością mężczyznę do depresji i myśli samobójczych. Bo jak żyć, kiedy człowiek, który jest całym twoim światem, obraca się przeciw tobie?

Dziś Hawaje mi się śnią,
jak marynarz jestem, co
się przeprawia sam przez morze betonowe.
Świat na głowę wali się,
wszystko w życiu idzie źle,
kto pocieszy, kto zrozumie wreszcie mnie?

Do altu dołączył piękny, potężny tenor Toniego. Pocieszycielka się znalazła (do duchowego wspierania sławnych i bogatych zwykle jest wielu chętnych). Vanessa Leoncino, podobno projektantka ogrodów, tyle że żadnej z gazet interesujących się sławnymi i bogatymi nie udało się znaleźć choćby jednej zaprojektowanej przez nią rabatki. Gazety dotarły za to do dokumentów mówiących, że nie miała na imię Vanessa, lecz Federica (a i tak wszyscy z przyzwyczajenia w dalszym ciągu nazywali ją pretensjonalnym imieniem, które sobie przywłaszczyła), i zdjęć pokazujących, jak nie całkiem trzeźwa tańczy na barze w jakiejś spelunie. Do Toniego zaś zaczęli docierać ludzie, od których Federica-Vanessa wyłudziła pieniądze, obiecując, że zainwestuje je w przedsiębiorstwo „narzeczonego”, złożone z luksusowego hotelu (w nim się właśnie znajdowałam) i winnicy produkującej słynne w całej Europie primitivo Villa Antonio Cattaldi. Po wizycie któregoś kolejnego kandydata na wspólnika Toni wystawił walizki Vanessy za drzwi. Oszukanym przez nią ludziom zwrócił wszystko co do grosza. Sporo tego było – plotkarskie gazety i portale internetowe mówiły o pięćdziesięciu tysiącach – ale dobre imię Toni cenił sobie wyżej. Od tamtego czasu nie widziano go w towarzystwie kobiety (na jego miejscu też bym miała uraz…), a czas wolny od koncertów i pilnowania interesu spędzał nie na imprezowaniu, jak wcześniej, tylko na samotnych rozmyślaniach na ulubionej, niemal zawsze pustej kamienistej plaży, położonej o pięć minut spaceru od domu. Pięć minut spaceru… Dom mojego ukochanego piosenkarza znajdował się po drugiej stronie winnicy. Skoro on ma do swojej świątyni dumania pięć minut, to z hotelu jest góra piętnaście. Piętnaście minut do spotkania z człowiekiem, w którego głosie, uśmiechu i wyrazistych rysach jestem obłąkańczo zakochana od trzydziestu lat. Tylko piętnaście minut…

Muszę wierzyć, że
będzie znów
miłość zawsze szczęśliwa i bajka na żywo.
Będzie znów
niebo bardziej niebieskie i horyzont bezkresny.
Będzie znów
twoja twarz roześmiana, kieliszek szampana.
Będzie znów
kilka słów, by powiedzieć wprost, że kocham ciebie
jak nikt.

„Będziesz miał niebo bardziej niebieskie i horyzont bezkresny, Toni” – pomyślałam. Włosy były już suche.

*

Idąc z hotelu w kierunku morza, mijało się winnicę i ogród otaczający dom Toniego. Zaraz potem wąska, nieco zaniedbana droga stawała się gruntową ścieżyną kończącą się na klifie, który opadał w kierunku zatoczki dwoma zboczami. Zamykały one wąski pasek plaży niczym obejmujące go ramiona. Żeby zejść na brzeg, trzeba było zsunąć się po którymś ze zboczy. Nic dziwnego, że nigdy nikt tu się nie pojawiał – dostęp trudny, a do opalania się, gry w siatkówkę plażową czy zabaw dzieci to miejsce zdecydowanie się nie nadawało. Stałam u podnóża urwiska, patrząc na rozciągający się przede mną Adriatyk. Niebo bardziej niebieskie i horyzont bezkresny…
– Czego chcesz?! Co miał znaczyć ten SMS?! – Z zadumy wyrwał mnie głos nie do pomylenia z żadnym innym.
– Dokładnie to, co napisałam – odpowiedział zdarty sznapsmezzosopran. – Znalazłam Elenę.
„Ożeż...” – to było wszystko, na co mój umysł potrafił się zdobyć w obliczu rewelacji. Urwisko było wysokie na dwa albo trzy piętra, w dodatku zapadał zmrok, ale wolałam nie ryzykować, że zostanę zauważona, więc najciszej jak umiałam podeszłam do skalnej ściany pełnej wyrw i szpar wyrytych przez wodę i wiatr. Jedna była akurat takiej wielkości, żeby mnie pomieścić.
– Gdzie jest? – Toni mówił spokojniej, ale w jego głosie dało się wyczuć napięcie.
– Tam, gdzie ją zostawiłeś.
– Co ty bredzisz? – Te słowa nie zostały powiedziane, tylko wysyczane.
– Bredzę? No, to spójrz… Powiedziałam „spójrz”, nie „weź do ręki”.
– Co to niby ma być?
– Twoja córka. A właściwie to, co z niej zostało. I ze szlafroka, w który była ubrana. Mankiet z wyszytymi inicjałami zachował się wyjątkowo dobrze. Nie trzeba długo kombinować, żeby się domyślić, że nie zaginęła, tylko zginęła. W domu, bo trudno przypuszczać, że wyszła z niego w szlafroku. Potem ktoś ją tu przetransportował i schował w jednej z tych dziur w ścianie klifu, takiej, żeby ciała nie było widać od strony plaży i żeby z niej nie wypadło nawet przy silnym wietrze. Ten sam ktoś rzucił na ziemię obok zwłok kilka ciuchów. Pewnie wiedział, że policja przed rozpoczęciem poszukiwań zawsze pyta, jak zaginiony był ubrany. Claire albo Cristina zaczęłyby wtedy przeszukiwać szafę Eleny, żeby sprawdzić, których ubrań brakuje, i mogłyby odkryć, że nie brakuje żadnych.
Nieciekawie się poczułam na myśl, że nieboszczka może być na wyciągnięcie ręki. Dosłownie.
– Znasz to miejsce od urodzenia. Schowanie na tej plaży czegokolwiek tak, żeby nikt poza tobą nie potrafił tego znaleźć, to dla ciebie bułka z masłem. Wczoraj tu przyjechałam, bo nie odbierasz moich telefonów ani nie odpowiadasz na esemesy, więc pomyślałam, że może cię tutaj spotkam, pogadamy jak ludzie, wyjaśnimy sobie to i owo… Może pamiętasz, że po południu padał deszcz. Przelotny, ale wolałam się przed nim schować, więc weszłam do jednej z tych nisz. Dopiero po chwili zauważyłam, że skała tworzy jakby przepierzenie, które dzieli wnękę na dwie części. W tej drugiej ktoś stał. W pierwszej reakcji powiedziałam „przepraszam”, ale zaraz się zorientowałam, że już żadne przeprosiny nie są potrzebne… Zaświeciłam telefonem i od razu wiedziałam, kto to jest. Ciało całkiem nieźle się zachowało, identyfikacja będzie formalnością. W najgorszym wypadku prokurator nakaże badanie DNA. Kiedy Elena zniknęła, poza nią byłeś w domu tylko ty. Odczekałeś, aż będziecie sami, i zabiłeś ją, a potem tu przywiozłeś. Groziła ci oskarżeniem o przemoc domową czy miałeś dość jej ćpania – teraz to nie ma znaczenia. Znaczenie ma to, że na razie tych zdjęć nikt nie widział i nie zobaczy, jeżeli w tym tygodniu wprowadzę się do ciebie, a do końca roku weźmiemy ślub. To chyba uczciwa oferta?
– Bzdury wygadujesz. Po takim czasie nikt nie będzie w stanie udowodnić, w jaki sposób umarła. W najgorszym razie powiem, że to był wypadek. Bo był. To nie ja się nad nią znęcałem. To ona dostawała ataków agresji po tych syfiastych prochach. Wtedy też była naćpana od bladego świtu. Kiedy rano wszedłem do kuchni, rzuciła we mnie deską do krojenia. Trafiła w głowę. Z bólu nie wiedziałem, co robię. Odruchowo uderzyłem, a ona upadając, trafiła głową w granitowy blat. Zresztą, równie dobrze mogła upaść sama – teraz nikt już nie ustali, jak było naprawdę. Spanikowałem, bałem się reakcji Claire, więc ją tu ukryłem. Nawet jeżeli w zwłokach nie da się już stwierdzić śladów narkotyków, to znajdę świadków, którzy zeznają, że brała ich coraz więcej i coraz częściej. Za odpowiednie wynagrodzenie powiedzą wszystko, co im każę. Jedyne, o co mnie będzie można oskarżyć, to ukrycie... Ty suko, nagrywasz?! Oddawaj to!
Chwila szamotaniny, krótki, przeraźliwy krzyk i przed moim nosem spadło bezwładne ciało. Vanessa. Cholera, za chwilę będzie tu Toni. W żadnym wypadku nie może mnie zobaczyć. Na szczęście w sytuacjach podbramkowych mój umysł działa jeszcze sprawniej niż zwykle, więc po mniej więcej dwóch minutach stałam już przyczajona w innej skalnej wnęce, kilkanaście metrów od miejsca, w którym leżała Leoncino. Niedługo potem pojawił się Toni.
– Vanessa! Vanessa, odezwij się! Vanessa! Porca Madonna!
Ja już chwilę wcześniej wiedziałam, że Vanessa nie odezwie się nigdy więcej. Toni rozglądał się dookoła. Zmiana kryjówki była dobrym pomysłem – gdybym została tam, gdzie stałam poprzednio, musiałby mnie zauważyć, a że wyraźnie nie panował nad nerwami, mogłoby się to dla mnie skończyć nie lepiej niż dla nieboszczki Leoncino. Podniósł z kamieni strzaskany telefon Vanessy. Zajrzał jeszcze w porastające ścianę klifu niezbyt gęste zarośla. Wreszcie – najwyraźniej przekonany, że poza nim nikt nie widział śmierci byłej ukochanej – szybkim krokiem wrócił w kierunku zbocza, którym przedtem zszedł na plażę. Uff. Odczekałam jeszcze jakieś dwadzieścia minut, przywarta do skały – gdybyśmy się spotkali na drodze prowadzącej do jego posiadłości i dalej do hotelu, z miejsca zgadłby, skąd wracam. Kiedy wreszcie zdecydowałam się opuścić to cmentarzysko kobiet życia Antonia Cattaldiego, wzięłam z ziemi spory kamień – było już ciemno, a okolica odludna. Na szczęście nie musiałam użyć tej broni, ale nocy i tak nie przespałam.

*

Następny dzień spędziłam w Lecce. To kilkanaście kilometrów od Cerano i hotelu Toniego, ale moje skołatane nerwy potrzebowały ukojenia, a nic nie robi mi tak dobrze jak zwiedzanie zabytków, których w tym mieście jest całkiem sporo. Koło piętnastej stwierdziłam, że odwiedziłam już wszystkie miejsca, w których powinnam być, więc wróciłam autobusem do Cerano, a z miasteczka podreptałam do hotelu. Prysznic, makijaż, obiad w eleganckiej hotelowej restauracji. Wróciłam do pokoju, zabrałam książkę i kilka drobiazgów, po czym wyruszyłam w kierunku willi Toniego.
– Pani do kogo? – ponury osiłek warknięciem osadził mnie w miejscu, zanim zdążyłam dotknąć przycisku dzwonka.
– Do pana Cattaldiego – odpowiedziałam z całą uprzejmością, na jaką potrafiłam się w tej sytuacji zdobyć.
– Pan Cattaldi organizuje specjalne spotkania dla fanów. Terminy i miejsca podaje na swojej stronie internetowej. W domu nie przyjmuje.
– Myślę jednak, że mnie zechce widzieć. Proszę powiedzieć panu Cattaldiemu, że mam wiadomość od pani Leoncino.
Osiłek spojrzał na mnie uważniej.
– Pani Leoncino nie żyje. Dwie czy trzy godziny temu znaleziono ją martwą.
– To bardzo przykre, ale pan Cattaldi jako katolik wierzy chyba w życie pozagrobowe?
– Że co…? – Tym razem mina osiłka mówiła „rany boskie, wariatka”.
– Mam wiadomość od pani Leoncino, mimo że ta pani zmarła. Wiem, że trudno to zrozumieć, ale mimo wszystko proszę powiedzieć panu Cattaldiemu, że chciałabym się z nim widzieć. Tym bardziej, że się chmurzy i zaraz chyba zacznie padać, a ja bardzo nie lubię moknąć.
– Co się dzieje, Giorgio? – Dyskutując z ochroniarzem, nie zauważyłam, że za jego plecami pojawił się Toni.
– Ta pani mówi, że ma dla pana wiadomość. Od pani Vanessy.
– Vanessa nie żyje – powtórzył Toni informację przekazaną mi kilka minut wcześniej przez jego ciecia.
„Wyobraź sobie, że wiedziałam o tym wcześniej niż ty” – z trudem powstrzymałam się, by nie powiedzieć tego na głos.
– Niemniej mam panu coś do powiedzenia na jej temat. Coś ważnego. To – z kieszeni spodni wyciągnęłam pendrive’a – wyjaśni panu wszystko.
Mój idol zrobił taki ruch, jakby chciał wyrwać mi pendrive’a z ręki, ale w porę się pohamował i spojrzał z ukosa na Giorgia, jakby chciał sprawdzić, czy ochroniarz zauważył jego reakcję. Tępy wyraz twarzy osiłka nie wskazywał, by zauważał on cokolwiek.
– W porządku, proszę wejść. Dziękuję, Giorgio, możesz wrócić do dyżurki.
Giorgio odszedł, zapewne zadowolony, że nie musi dłużej użerać się ze świruską, a ja podreptałam za Cattaldim w kierunku okazałej willi. Gdy znaleźliśmy się w salonie, Toni starannie zamknął drzwi i okna. Wprawdzie zaczęło padać, ale chyba nie deszczu się przestraszył.
– O co chodzi z tym pendrive’em? – zapytał.
– Chciałabym pokazać panu kilka plików, które są na nim zapisane. Ma pan komputer, prawda?
– Oczywiście, ale nie tu. Muszę przejść do gabinetu.
– Chętnie poczekam – mojej odpowiedzi towarzyszył uśmiech numer pięć.
Toni wyszedł, nie mówiąc ani słowa. Po chwili wrócił. W rękach trzymał laptop niewiele grubszy od kartki papieru. Uruchomił go, a w któryś z licznych portów USB włożył mój pendrive. Kilka razy przesunął palcem po touchpadzie i wcisnął jego lewy klawisz. Nawet nie odetchnął głośniej przez cały ten czas.
– Co to jest? – zapytał wreszcie.
– Nieboszczka Vanessa, widok ogólny i zbliżenie na rękę, w której trzyma łańcuszek z medalikiem. Pana łańcuszek i pana medalik, maestro. Ten, który pan dostał na pierwszą komunię i którego nigdy pan nie zdejmował. Na zdjęciu w książce – stuknęłam palcem w lakierowaną okładkę – widać go całkiem dobrze. Vanessa zerwała go, próbując bronić się przed upadkiem z klifu. Kolejne dwa zdjęcia to pana świętej pamięci córka. Przegrałam je z karty pamięci w telefonie pani Leoncino.
– Więc to ty. – Z tonu głosu mojego idola trudno było wywnioskować, jakie wrażenie zrobiły na nim te wyjaśnienia.
– Co „ja”? – nie zrozumiałam.
– To ty wyjęłaś kartę z telefonu. Myślałem, że chociaż zwykle miała w telefonie kartę, to tym razem z jakiegoś powodu jej nie włożyła. Bo przecież nie widziałem przy zwłokach nikogo, kto mógłby ją zabrać. Brak łańcuszka spostrzegłem dopiero w domu, ale myślałem, że wpadł między kamienie na plaży. Dlaczego cię nie zauważyłem?
– Dobrze się schowałam. Ta skała to naprawdę świetna meta. Aż dziwne, że nie próbowałeś wetknąć Vanessy w któryś z tych załomów.
– Starość nie radość. Pewnie wiesz, że w młodości ciężko pracowałem fizycznie. Jakiś czas temu kręgosłup zaczął się za to na mnie mścić.
– A skoro już o tym mowa, jak to się stało, że tak szybko ją znaleźli na tym odludziu?
– Była dziś w południe umówiona z jakąś koleżanką. Nie zjawiła się, więc tamta dziewczyna próbowała do niej się dodzwonić. Kiedy po godzinie telefon Vanessy ciągle był poza zasięgiem, zaniepokoiła się i zaalarmowała policję. Dzięki… związkowi ze mną Vanessa stała się celebrytką, więc policjanci na sam dźwięk jej nazwiska rzucili się do poszukiwań i szybko ustalili, że jej telefon po raz ostatni logował się w pobliżu mojego hotelu. Samochód zaparkowała niedaleko, pies podjął trop i doprowadził funkcjonariuszy na sam klif.
– Byli u ciebie? – zaniepokoiłam się.
– Oczywiście. Stąd wiem, że została znaleziona.
– I…
– I nic. Wersja dla policji jest taka, że nie widziałem jej od trzech miesięcy, nie mam pojęcia, skąd się wzięła na plaży. Nękała mnie telefonami i esemesami, a ponieważ nie odpowiadałem, być może przyjechała w miejsce, o którym wiedziała, że często tam bywam, bo miała nadzieję, że mnie spotka. Weszła na urwisko, gdyż ominąć się go nie da, potknęła się o jakiś kamień czy wystający korzeń – tym bardziej to prawdopodobne, że zapadał zmrok – i zleciała w dół. Nawet im pokazałem rejestr połączeń mojego telefonu na dowód, jak usilnie próbowała się ze mną skontaktować. SMS o Elenie, rzecz jasna, wcześniej skasowałem. Tragiczny wypadek, z którym nie mam nic wspólnego, i tyle. Zresztą nie miałem powodu, żeby ją zabijać. Wręcz przeciwnie, dopóki żyła, mogłem ją ścigać sądownie o pieniądze, które musiałem zwracać oszukanym ludziom. Teraz mogę na tych pięćdziesięciu patykach położyć krzyżyk.
– OFICJALNIE nie miałeś powodu. O powodzie nieoficjalnym, jak dotąd, wiemy tylko my dwoje.
– Mówisz o tych zdjęciach Eleny? W żaden sposób nie da się na ich podstawie udowodnić zabójstwa ani nawet nieumyślnego pozbawienia życia. Najwyżej ukrycie zwłok.
– Zagrożone karą do trzech lat pozbawienia wolności. Cwani adwokaci, na których cię stać, mogliby wykukać karę znacznie niższą i pewnie jeszcze w zawieszeniu – przecież jesteś powszechnie szanowanym i wzorowym obywatelem, nie byłeś dotąd karany – ale nie uchroniliby cię przed społecznym ostracyzmem. Liczba amatorów twoich płyt, twojego hotelu i twojego wina mogłaby się bardzo zmniejszyć, gdyby wyszło na jaw, że zwłoki własnego dziecka potraktowałeś jak nielegalne odpady. A już tego, że latami udawałeś zrozpaczonego ojca szukającego zaginionej córki i robiłeś idiotów z połowy ludzi na świecie, którzy się tym przejmowali, nie wybaczyliby ci na pewno. Śmierć cywilną miałbyś jak w banku. Możliwe, że również fizyczną, z ręki Claire, która by ci tego – jak słusznie przypuszczasz – nie darowała. O tym, że Marco i Cristina raz na zawsze zerwaliby z tobą kontakty, nawet nie wspominam. Te zdjęcia są dla ciebie śmiertelnym zagrożeniem i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Co zrobiłeś z telefonem Vanessy?
– Zniszczyłem do reszty i wyrzuciłem. Początkowo nawet chciałem położyć go z powrotem przy jej zwłokach, ale nie wiedziałem, czy nie da się odtworzyć zawartości pamięci, a diabli wiedzą, co w niej było. Nagranie naszej rozmowy na pewno, możliwe, że zapasowe kopie zdjęć Eleny, niewykluczone, że coś jeszcze. Brak telefonu da się wytłumaczyć – mógł jej wypaść podczas upadku, mogła go zmyć jedna większa fala...
– A ochroniarz? Widział, że wychodzisz z domu?
– Nie. Po przeciwnej stronie ogrodu jest furtka, którą można wyjść tak, żeby nikt cię nie zobaczył. Nad morze zawsze idę tamtędy, bo to znacznie krótsza droga.
– Jednym słowem, o tym, co się wydarzyło, wiemy tylko my dwoje. Tylko od ciebie zależy, czy tak zostanie. Pendrive możesz zniszczyć. Karta pamięci z telefonu Vanessy razem z moimi zdjęciami, które na nią przegrałam, i twój łańcuszek są w tej chwili daleko od Włoch, ale wrócą tu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, jeżeli stanie mi się coś złego. No, wiesz, samobójstwo, wypadek, śmiertelna choroba… albo jeśli po prostu przez trzy dni nie dam znaku życia. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, do kogo trafią i jakie będą konsekwencje. Przed wyrokiem za zabicie Vanessy nie uchronią cię ani pieniądze, ani popularność, ani filantropia.
– Skoro uważasz mnie za mordercę, to dlaczego tu przyszłaś? – W głosie Toniego po raz pierwszy dało się usłyszeć irytację. – Dokąd w ogóle zmierza ta rozmowa? Czego chcesz?
– A, tam, zaraz mordercę – wzruszyłam ramionami. – Musiałam się ubezpieczyć, bo kobietom, z którymi jesteś związany, dziwnie często przytrafiają się wypadki. Śmiertelne.
– Więc jestem z tobą związany. Po pół godzinie znajomości. Masz mi do zakomunikowania jeszcze jakieś rewelacje? – Irytacja ustąpiła miejsca sarkazmowi.
– Jeszcze nie jesteś, ale chyba coś mi się należy za to, że próbuję cię uchronić przed konsekwencjami twoich… no, powiedzmy, błędów, i daję ci szansę, choć jesteś damskim bokserem, i to zdecydowanie za mocno bijącym. Pomyślałam, że twoje nazwisko będzie doskonale brzmieć w połączeniu z moim imieniem. Kamila Cattaldi – czyż to nie piękne zestawienie?
Wyraz twarzy mojego idola mówił, że nie podziela on mojego entuzjazmu.
– W zamian gwarantuję, że nie będę cię kompromitować jak Vanessa, niech jej ziemia lekką będzie. No, i kilka udziałów w twoim hotelu i winnicy też mi się należy. Przecież nie pozwolisz, żeby ukochana żona nie była zabezpieczona finansowo – ciągnęłam niezrażona. Toni chyba zaczął zastanawiać się, czy ujawnienie organom ścigania zdjęć martwej Vanessy nie byłoby jednak mniejszym złem, kiedy zadzwonił telefon.
– Tak właśnie myślałem. To był po prostu nieszczęśliwy wypadek. Dziękuję, Enzo – Toni odpowiedział zwięźle na niesłyszalny dla mnie kilkuminutowy wywód swojego rozmówcy. Wyłączył telefon i spojrzał na mnie triumfalnie.
– Patolog wykluczył udział osób trzecich – usłyszałam.
– Tak szybko?
– Mówiłem ci, że Vanessa była znana. Tylko dzięki mnie, ale jednak. W takich przypadkach wszystkie czynności śledcze wykonuje się możliwie najszybciej, bo dziennikarze dobijają się o informacje. Enzo właśnie pisze komunikat dla prasy.
– Kto to jest ten Enzo? – zainteresowałam się.
– Syn brygadzisty z mojej winnicy. Jest policjantem, rzecznikiem komendy regionalnej. Zadzwonił, żeby mnie uprzedzić, że zaraz zaczną do mnie wydzwaniać te cholerne pismaki.
– Na szczęście dostałeś urzędowy stempelek na swojej wersji: to był wypadek, nikt do śmierci Vanessy ręki nie przyłożył – podsumowałam nie całkiem szczerze. Bo co do tej ręki, to było tak, że osoba trzecia zdecydowanie rękę przyłożyła, ale dbała przy tym, żeby nie zostawić śladów. Łańcuszek wyjęłam jej z ręki przez chusteczkę, a jedyną częścią jej ciała, z którą miałam kontakt, były włosy. Nie dotykałabym ich, gdybym nie musiała, ale dopóki żyła, zagrażała Toniemu. A kiedy podeszłam do niej po tym, jak spadła z urwiska, jeszcze żyła...
Przez okno wpadły promienie zachodzącego słońca.
– Przestało padać – powiedziałam pogodnie. – Znów jest niebo bardziej niebieskie i horyzont bezkresny.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Mów do mnie jeszcze

Jeden z wykładowców wrocławskiej germanistyki powiesił (lata temu) na drzwiach swojego gabinetu kartkę o mniej więcej następującej treści: „Swoją sprawę proszę referować w sposób przejrzysty i wysławiać się, jak na studentów filologii przystało!”. Przypomina mi się ona zawsze, kiedy mam do czynienia z ludźmi, którzy języka używają jedynie jako sygnału dźwiękowego, mającego zwrócić moją uwagę, że do mnie mówią, a zakładają, że treść komunikatu odczytam sobie telepatycznie:

– Ja dzwonię w sprawie tego tłumaczenia.
(Brak „dzień dobry” nie ma sugerować, że to nie jest powitalna kwestia dzwoniącego).
– O jakie tłumaczenie chodzi?
– Ze szwedzkiego. Co panu dałem trzy dni temu.
– Wszystkie tłumaczenia robię ze szwedzkiego. A trzy dni temu miałem pięciu klientów.
– No te papiery, dwie kartki.
Przerywam oczywiście taki dialog pytaniem o nazwisko albo rodzaj dokumentu przekazanego do tłumaczenia. Ale kiedyś muszę przetestować, ile potrwa, zanim gość sam wpadnie na to, jakie informacje go zidentyfikują. I czy w ogóle na to wpadnie.

– Poproszę szynki wiejskiej. Dziesięć plasterków.
– Nie może być dziesięć plasterków, musi być dziesięć deko.
Szynki ani sera nie kupuję na wagę, tylko na porcje i nigdy dotąd nie było to problemem, więc, testując nowy sklep na swoim osiedlu, zdurniałem. Tezie, że tu nie kroją, tylko sprzedają w kawałkach, przeczyło to, że klient przede mną dostał wędlinę pokrojoną.
– A dlaczego nie można liczyć w plasterkach?
– Bo waga nie przyjmie. Ale możemy spróbować.
Nadal nie wiedziałem, o co chodzi, ale ponieważ nie lubię sprawiać swoją osobą kłopotów, poprosiłem o piętnaście deko, oceniając, że mniej więcej tyle będzie ważyło moich zaplanowanych dziesięć plasterków.
Sprzedawczyni ukroiła piętnaście plasterków. Zważyła je. Waga się pod nimi ugięła, wyświetliły się cyferki, co na mój rozum znaczyło, że towar został przyjęty. Zdziwiło mnie, że waga jest taka dziwna, że piętnaście plasterków przyjmuje, a dziesięć nie. Zapytałem o to.
– Bo jak będą ważyły mniej niż dziesięć deko, to nie wydrukuje mi ceny.
Aha. Wszystko jasne. Wszystko byłoby jasne od samego początku, gdyby sprzedawczyni, obawiając się, że dziesięć plasterków będzie ważyło mniej niż dziesięć deko, powiedziała mi o tym:
– Nie może być dziesięć plasterków, bo musi być CO NAJMNIEJ dziesięć deko.

Ale niektórzy zakładają, że ubranie danej myśli w dowolne słowa jest tej myśli wyrażeniem. Liczba tak zakładających ciągle rośnie. Działa to też w drugą stronę. Precyzyjne wyrażenie myśli zdaje się psu na budę, bo odbiorca nie rozumie otrzymanego komunikatu.

– Paliwo z piątki. I to wszystko.
– Fakturę?
– Poproszę.
– Może hot doga?
To wywołuje moją irytację, bo od znajomego pracującego na stacji wiem, że kiedy klient zasygnalizował, że zakupy zakończył, nie wolno wobec niego prowadzić tak zwanej sprzedaży aktywnej.
– Powiedziałem, że nic więcej poza paliwem nie chcę.
– Ale potem chciał pan fakturę!
Byłem święcie przekonany, że trafiłem na wyjątkowego głupka, który nie rozumie, że faktura jest dokumentem potwierdzającym zakup, a nie towarem czy usługą do nabycia. Musiałem jednak zrewidować swój pogląd co do jego wyjątkowości, kiedy ten dialog powtórzył się na dwóch kolejnych stacjach benzynowych. Jak mówi jedno z praw Murphy’ego: Głupota jest nieuleczalna i prawdopodobnie zakaźna, bo przybiera rozmiary epidemiczne.

PS. Ze względu na stalkerkę, zamieszczającą komentarze ze spojlerami, musiałem wprowadzić moderowanie komentarzy. Jest to rozwiązanie tymczasowe, do chwili znalezienia innego, pozwalającego na płynną dyskusję, ale blokującego „odważne” anonimy, którym poziom intelektualny nie pozwala na podjęcie dyskusji i które obelgami czy w inny sposób muszą wyrazić swoją frustrację z powodu tego, co piszę. Blogger jest pod tym względem beznadziejny, nie umożliwia częściowego moderowania komentarzy np. po słowach kluczowych albo moderowania tylko komentarzy anonimowych. Próbowałem zainstalować Disqusa, ale w chwili obecnej nie da się zaimportować starych komentarzy, czyli korzystanie z niego oznaczałoby, że wszystkie dotychczasowe komentarze by zniknęły, co oczywiście nie wchodzi w grę. Ktoś mógłby polecić coś analogicznego do Disqusa?

wtorek, 7 lipca 2015

Fejm :-)

Jak to ostatnio częściej bywa, dyskusja o moim wpisie toczyła się wczoraj nie u mnie na blogu, lecz (bez mojego udziału) w grupie „Czytamy polskich autorów”. Dość zresztą specyficzna to grupa, w której reklamują się vanitowcy, dyskutują pisarze (in spe), a czytelników (wbrew nazwie) nie uświadczysz. I w trakcie tej dyskusji zaprezentowano poniższego mema, autorstwa niejakiego Komisarza Wątroby:

No to jak memy o mnie robią, to już chyba trochę taki sławny jestem, nie? :-)

poniedziałek, 6 lipca 2015

Jestem selfem

Bodajże od 2011 roku Amazon oferuje self-publisherom program Kindle Direct Publishing. Z nieznanych względów mogą z niego korzystać tylko autorzy piszący we wskazanych językach. Z początku wyglądało na to, że Amazon wybrał języki tych krajów, w których miał oddziały, ale potem dołożył np. języki skandynawskie, chociaż nigdzie w Skandynawii oddział nie powstał. Próba ograniczenia liczby publikowanych e-booków nie jest wyjaśnieniem, gdyż Bezos staje na głowie, by ci uprzywilejowani autorzy zamieszczali ich jak najwięcej. Takoż kontrola zakazanych treści, np. pornograficznych, bo do tego wystarczy uruchomić odpowiedni program. Nawet nie tyle uruchomić, co obecnie wyłapujący „nielegalne” e-booki, nakierować na wyłapywanie pornografii, której akurat nie brakuje. A od strony technicznej nie ma przecież znaczenia, czy dopuszczonych języków jest dziesięć czy sto, zwłaszcza że za przygotowanie e-booka w stu procentach odpowiada autor.

Mimo powyższego ograniczenia udawało się zamieszczać książki w tych niemile widzianych językach, w tym po polsku. Amazon normalnie je sprzedawał i rzetelnie się rozliczał. Ostatnio jednak sytuacja się pogorszyła. Nowe pozycje były praktycznie od razu kasowane, a skasowanych nie udawało się przywrócić (z czym wcześniej nie było problemu). Nie zdziwiłem się więc zbytnio, kiedy w zeszłym tygodniu wyleciałem z Amazonu z hukiem, skasował wszystkie moje książki. Moje i tłumaczonych przeze mnie autorów, czyli Hjalmara Söderberga i Johanny Nilsson. Söderberg pewnie by się zmartwił, bo nigdy groszem nie śmierdział, ale już nie żyje i ma w dupie. Za to Johanna naprawdę się tą akcją przejęła. Ja zresztą też, bo ładnych parę złotych z tego było, a teraz bez dodatkowej roboty budżet mi się nie domknie, gdyż stawki za tłumaczenia stoją w miejscu, a haracz na piramidę finansową, zwaną nie wiadomo dlaczego ubezpieczeniem emerytalnym, ciągle rośnie. W ramach szukania dodatkowej roboty ponownie oferuję swoje usługi redaktorskie. Ponieważ jednak płatność ZUS-u wypada w najbliższych dniach, musiałem zastosować środki nadzwyczajne:

Skoro Amazon się ze mną pożegnał, zacząłem patrzeć, jakie inne możliwości ma polski self-publisher. Bo ja przecież po części jestem selfem, mimo bzdur opowiadanych przez Grzebułę, że self-publishingu nienawidzę. Walczę z grafomanią, a nie z formą publikacji. Pierwsze, co zrobiłem, to zmodyfikowałem dział Kup pan książkę. Można tam teraz nabyć e-booki, które wcześniej były dostępne tylko w Amazonie, czyli „Między prawem a sprawiedliwością” i „Czarną wdowę”. Z kolei powieści tłumaczone przeze mnie ze szwedzkiego można nie tylko dostać w ramach gratisu, lecz także kupić (w niskiej cenie, 5 zł za e-booka, a te, które są w formie papierowej, za 10 zł).

Potem wyszedłem na zewnątrz. Rozpoczynając przygodę z Amazonem, próbowałem działać też równolegle na polskim rynku, ale szybko sobie odpuściłem. Polskie platformy zabierały zwykle 50% prowizji (Amazon 30%). Bo podatki są wysokie, jak wyjaśniała jedna z nich. Himalaje też są wysokie, a jeszcze żaden zdzierca nie tłumaczył się, że zdziera z tego właśnie powodu. Żeby miały jeszcze z czego zabierać, ale sprzedaż była zwykle znikoma albo żadna. Do tego dochodziły skomplikowane, nieprzejrzyste procedury i szwankująca technika. Np. żeby założyć konto w Virtualo, spędziłem ze trzy dni na intensywnej wymianie maili z pomocą techniczną, która nie potrafiła dojść do tego, dlaczego konta nie da się założyć. A kiedy w końcu doszli, to odrzucili moje pliki jako niespełniające norm. W Amazonie bez problemu z tych samych plików dało się zrobić e-booka.

Nie miałem więc dobrych doświadczeń i, szczerze powiedziawszy, nie miałem też większej nadziei, że coś się poprawiło. I rzeczywiście. W RW2010 wciąż obowiązuje wymóg, że książka nie może kosztować więcej niż 10 zł. Jest to obraźliwe dla pisarza, wyceniać jego pracę nad 300-stronicową powieścią na maksymalnie 10 zł. Do tego nadal nie można swobodnie rozporządzać swoimi książkami: żeby wycofać którąś z oferty, zamiast – jak wszędzie – zrobić to z poziomu panelu, trzeba pisać do admina i się prosić, żeby zdjął. Rozwiązanie unikalne na skalę światową. Nie bardzo wiadomo, czemu tego rodzaju utrudnienie ma służyć, skoro serwis nie ma prawa odrzucić żądania autora, by wycofał jego książkę. A jest to maksymalnie wkurwiające, kiedy człowiek najpierw pół godziny szuka w panelu przycisku „usuń”, przyjmując za oczywiste, że gdzieś taki musi być, a potem przebija się przez instrukcje, by dowiedzieć się, że każą mu napisać zbędnego maila.

Jeszcze mniej do współpracy z RW2010 zachęca to, że zrezygnował z niej Aleksander Sowa. Sowa jest grafomanem, ale grafomanem będącym absolutnym geniuszem, jeśli chodzi o umiejętność sprzedawania swoich utworów. Jeśli skądś można wycisnąć parę groszy za książki, to Sowa tam jest. I to dosłownie parę groszy. Sowa nie patrzy, czy warta skórka za wyprawkę, nie rozważa, czy jest sens pakować się do księgarni, w której zejdą dwa egzemplarze na kwartał. Pakuje się zgodnie z zasadą „ziarnko do ziarnka”. A zatem jeśli Sowa skądś ucieka, to jest to taki sam sygnał, jak opuszczenie okrętu przez szczura.

Idźmy dalej. Virtualo nie tylko się nie poprawiło, lecz właśnie zlikwidowało self-publishing. Można się do niego dostać jedynie przez E-bookowo, czyli przez grafomański rynsztok, zwany dla niepoznaki wydawnictwem. Wydaje.pl albo bankrutuje, albo poprawia sobie wyniki finansowe, nie płacąc autorom.

Jednym słowem Polska. Trzema słowami: syf, kiła i mogiła. Bartosz Adamiak postawił trafną diagnozę, że self-publishing w Polsce nie istnieje. Taki klasyczny. Bo czym się taki klasyczny charakteryzuje? Przede wszystkim autor nastawia się bardziej na e-booki, nawet jeśli ma wersję papierową, to jest ona mniej znaczącym dodatkiem (niemieccy self-publisherzy z Amazonu podają, że na 10 e-booków sprzedają jeden egzemplarz papierowy). Drugim wyróżnikiem jest kanał dystrybucji: platforma sprzedająca publikacje self-publisherów*. Z naciskiem na „sprzedająca”. W Polsce za to dominuje model platformy „umożliwiającej publikację”. O kant dupy taki model, bo miejsc w internecie, gdzie można zamieścić utwór, którego nikt nie będzie czytał ani kupował, nie brakuje i nie trzeba w tym celu tworzyć specjalnych platform. Sztuka polega na tym, by przyciągnąć kupujących, a tego najwyraźniej w Polsce nikt nie potrafi.

*Wziąwszy pod uwagę te dwa elementy, uznawanie za self-publisherów autorów, którzy po prostu prowadzą klasyczne wydawnictwa, tyle że jednoosobowe i z ofertą wyłącznie własnych książek, będzie niezasadne. Tak samo jak vanitowców, którzy z pomocą szemranych firemek zwyczajnie imitują tradycyjny model wydawniczy.

Autorem wykorzystanego zdjęcia jest Piotr Ciuchta.

PS. Proszę nie zamieszczać komentarzy anonimowo, mogą zostać skasowane, bo blog jest atakowany przez osobę najwyraźniej niezrównoważoną psychicznie, ale potrafiącą sprawnie pisać różnymi stylami.