Nie miałem ochoty czytać całej powieści Marty Grzebuły, ale niejako mnie do tego przymusiła, konsekwentnie podważając moją krytykę jej twórczości jako niemiarodajną, bo obejmującą ledwie urywki ((…) w moim odczuciu ktoś, kto opiera swoją opinię tylko na fragmencie i wyrokuje o całości danego tekstu, popełnia błąd). W tej sytuacji sięgnąłem po „Jokera”, powieść reklamowaną jako thriller i kryminał. Wiedziałem, czego po „pisarstwie” Grzebuły mogę się spodziewać, ale nie sądziłem, że będzie aż tak ciężko. Swego czasu chwaliłem się, że zrobiłem triathlon, i muszę powiedzieć, że za jednym zamachem przepłynąć 1500 metrów, przejechać na rowerze 40 kilometrów i przebiec dziesięć to jest pikuś w porównaniu z przebrnięciem przez 320-stronicową książkę Grzebuły. Do mety triathlonu docierałem w znakomitej kondycji fizycznej i jeszcze lepszej psychicznej, „Jokera” kończyłem z poranionym czołem od walenia głową w biurko, z deszczułką między zębami i mandatem za zakłócanie ciszy nocnej, bo wyłem nad tekstem. A i tak dobrze, że skończyło się na mandacie, a nie na odwiezieniu do czubków.
Chciałem skupić się na śledzeniu intrygi kryminalnej, ignorując kaleką polszczyznę i pompatyczne opisy, ale nie miałem czego śledzić, bo zastosowanie wydawałoby się prostego schematu, zabójstwo (wynikające z jakiegoś motywu) – śledztwo (rekonstrukcja zdarzeń na podstawie zbieranych dowodów) – złapanie mordercy, przekracza możliwości Marty Grzebuły. Miałem wrażenie, że tę powieść napisał człowiek, który w życiu żadnego kryminału nie przeczytał ani nie obejrzał, coś tam do niego jedynie doleciało z telewizora, kiedy inni domownicy oglądali, i to posłużyło za cały research. Dodajmy do tego kłopoty autorki z elementarną logiką oraz brak świadomości, że istnieje coś takiego, jak związki przyczynowo-skutkowe, i wyjdzie „Joker”.
Przede wszystkim nie wiemy, kto został zamordowany ani ilu tych zamordowanych jest. Najpierw Grzebuła opisuje zabójstwa młodych dziewczyn, potem dowiadujemy się, że parę lat wcześniej ofiarami byli też „narkomani, bezdomni i prostytutki, ale również ważne osobistości; artyści, modelki, czy prawnicy, maklerzy i tak dalej” (str. 132). Ta mała demokratyczna hekatomba rozgrywa się w kilku sąsiadujących ze sobą miasteczkach (amerykańskich), ale policjanci z jednego są całkowicie nieświadomi, co się dzieje w drugim; na szczęście dowiadują się tego dzięki prywatnym kontaktom (bo w Stanach nie ma telewizji, która relacjonowałaby masowe zabójstwa, a jeśli nawet jest, to funkcjonariusze jej nie oglądają). Te wcześniejsze morderstwa pozostały nierozwikłane, co czytelnika może dziwić, gdyż nawet całkowicie nieudolna policja jakiegoś zabójcę od czasu do czasu łapie, ale Grzebuła wyjaśnia to bardzo prosto, pokazując, jak wygląda śledztwo w USA. Otóż policjanci generalnie kręcą się bez celu, nie przesłuchują istotnych świadków, nie analizują śladów, nie gromadzą dowodów, nie starają się ustalić, co zaszło. Sporządzają i przesyłają sobie jakieś raporty, w których nie wiadomo co jest, informują, że mają jakieś poszlaki, tylko nie wiadomo jakie, i przerzucają swoje obowiązki na cywilów, organizując jakieś akcje, ale że, zacytujmy autorkę: „jej rozum nie podąża za wydarzeniami” (str. 276), trudno dociec, na czym polegające. To wszystko nie szkodzi, bo policjanci śledztwo prowadzą mentalnie („Każdy na swój sposób usiłował zrozumieć, jak w tak krótkim czasie mogło dojść do tylu morderstw i przede wszystkim, kto jest ich sprawcą”, str. 76 ), co pewien czas doznają objawień („Nastąpiła w jego umyśle automatyczna konfrontacja faktów”, str. 278) i ogłaszają wtedy, że rozwikłali sprawę. Czytelnik wprawdzie nadal nie wie, jak doszli do rozwiązania, kto kogo zamordował, jak i dlaczego, ale dowiaduje się, że toczyła się chora gra, jakiś poker z układami High Hand i Low Hand, że w puli były miliony, że jacyś gracze dostawali karty i mordowali, że ktoś tam był Jokerem. Nic to państwu nie mówi? Proszę się nie przejmować, ja po przeczytaniu całej książki też nie mam bladego pojęcia, na czym to polegało i o co chodziło.
Ponieważ w „Jokerze” nie ma intrygi kryminalnej, której słabe punkty można by wykazać, tylko jest natłok chaotycznych scen i jeden wielki bełkot, siłą rzeczy, by pokazać nędzę książki Grzebuły, trzeba się skupić na szczegółach. Weźmy na przykład te zabijane młode dziewczyny. Tożsamość niektórych pozostaje nieznana (policjanci nawet nie próbują jej ustalić), ale na posterunku wisi „Pięć zdjęć, pięć uśmiechniętych twarzy młodziutkich dziewczyn” (str. 78). Jak policjantom udało się zdobyć zdjęcia żywych ofiar, zachowując niewiedzę co do ich tożsamości, pozostaje słodką tajemnicą autorki.
Zresztą rzeczy normalnie dla śledczych istotne w powieści Grzebuły niespecjalnie ich obchodzą. Na str. 42 podwładny relacjonuje porucznikowi, że pojechał do innego miasteczka, bo tam też znaleziono zwłoki dziewczyny, okazało się jednak, że morderca został złapany. Porucznik dostrzega związek z ofiarami na swoim terenie, bo te miały włosy wygolone w kształt kart do gry, a przy zamiejscowych zwłokach znaleziono talię kart, ale nie ciekawi go, kim jest ujęty morderca, i o jego nazwisko nie pyta. Nie robi tego nawet wtedy, gdy po dokładniejszym ustaleniu, co z tymi kartami, podwładny stwierdza: „To może być nasz sprawca” (str. 44). Czyli został złapany morderca, który prawdopodobnie jest też tym szukanym przez porucznika, ale czytelnik nie dowiaduje się, kto to jest, autorka w ogóle więcej o nim nie wspomina, a śledczy jakby nigdy nic szukają innego winnego.
Marta Grzebuła jest z zawodu pielęgniarką, nic dziwnego, że wykazuje się głęboką znajomością anatomii: „część jej twarzoczaszki, która przedtem była potylicą” (str. 69), ustaleń, jakich lekarz sądowy może dokonać na miejscu zbrodni: „Ręce w okolicy nadgarstków, złamane. Kość piszczelowa lewa, złamana. Pęknięte żebra” (str. 67), oraz technik badania: „Wyjął z torby termometr. Wbił go ostrożnie w prawą okolicę jej brzucha” (str. 20).
Lekarz sądowy aktywnie angażuje się w śledztwo i informuje porucznika, że „na jednej z ofiar wykryto DNA. Grupa krwi to AB Rh minus” (str. 50), co pozwala mu zawęzić liczbę podejrzanych, bo tę grupę krwi ma jedynie „dwa do trzech procent populacji” (str. 53). Akcja dzieje się w stanie Nevada, gdzie mieszka dwa miliony ludzi, czyli po „zawężeniu” mamy ledwie między 40 a 60 tysięcy podejrzanych, co przy tak wąskiej grupce w praktyce oznacza, że można świętować złapanie zabójcy. To, że dzięki DNA można wskazać konkretną osobę, ani koronerowi, ani porucznikowi, ani samej Grzebule do głowy nie przychodzi.
Daną bronią można zadać śmierć tylko w sposób typowy dla tej broni, ale nie u Grzebuły. „W ułamku sekund [Kamila] uderzyła go po raz drugi, tym razem wiadrem w kark. (…) Upadł, a ona wciąż raz za razem uderzała go wiadrem. Przestał się ruszać, a z głowy zaczęła sączyć się krew” (str. 177-178), „zacisnęła dłoń na pręcie, nieznacznie unosząc go do góry. (…) uderzając leżącą i nieruszającą się młodą kobietę w końcu wbiła jej ostrze w pierś” (str. 179). Potem Kamila dla pewności kobietę jeszcze zastrzeliła odebranym jej pistoletem i wróciła się, żeby zastrzelić też jej wspólnika. Po znalezieniu tych zwłok policjant dokonuje następującej obserwacji: „Oboje zarżnięci jak prosiaki” (str. 183). Podsumowując: kobieta zarżnięta prętem i pistoletem, mężczyzna zarżnięty wiadrem i pistoletem.
Nietypowy sprzęt mamy też do badania miejsca zbrodni: „Pozostali technicy dokonywali pomiarów tachometrem. Żadne odległości się nie pokrywały” (str. 69). Państwu wydaje się, że tachometr nie jest sprzętem kryminalistycznym? A i owszem. To przecież, jak podaje Wikipedia, „urządzenie służące do pomiaru prędkości poruszającego się ciała”. A czym zmierzyć, w jakim tempie zwłoki przemieszczają się w stronę stołu sekcyjnego?
A jak wygląda wymierzanie sprawiedliwości? „Już zajęli się po cichu bratem gubernatora. Na razie odpowiada z wolnej stopy (…) oczywiście już ma najlepszego prawnika. Nie wiem, jak prokurator do tego podejdzie” (str. 266). Dlaczego „po cichu”, skoro sprawa jest przed sądem, kto wniósł oskarżenie, jeśli prokurator będzie dopiero do tego podchodził, i jakim cudem ktoś zamieszany w kilkanaście czy kilkadziesiąt zabójstw może odpowiadać z wolnej stopy? O tym procesie dowiadujemy się z rozmowy policjantów post factum. Jest to dosyć często stosowana przez Grzebułę technika: nie opisuje ona istotnych dla akcji zdarzeń, tylko w jakiś czas potem ni w pięć, ni w dziewięć dowiadujemy się o nich z czyjejś rozmowy, która – sama w sobie – akcji do przodu nie posuwa.
Takie duperele, że samochód porwanej dziewczyny stoi jednocześnie na poboczu drogi (str. 35) i na parkingu przed motelem (str. 41), nie są warte nawet wzmianki. Podobnie jak stwierdzenie (str. 98), że policjant idzie do szpitala pieszo, bo nie da się dojechać samochodem ze względu na ulice zasypane po huraganie gruzem, który zostawił miejsce jedynie dla karetek i straży pożarnej. Dlaczego nie można pojechać śladem karetki i jak to się dzieje, że osiem stron wcześniej chłopak Kamili przez tak samo zagruzowane ulice spokojnie do tego szpitala przyjeżdża samochodem, autorka nie wyjaśnia.
Przy mojej ostatniej krytyce Grzebuła miała pretensje, że wziąłem pod lupę jej surowy tekst, który dopiero przejdzie redakcję i korektę. W domyśle, że zostanie znacznie poprawiony. No, to spójrzmy, jak wygląda jej powieść nie tylko po redakcji i korekcie, lecz także poprawiona w drugim wydaniu.
Mężczyzna uruchomił silnik, ten warknął, jak pies i szarpnął. (…) Mężczyzna skierował się do auta.Włożył kluczyk do stacyjki, ruszył (…)
Silnik uruchomił korbką czy pilotem? I po co wkładał kluczyk do stacyjki, skoro silnik już pracował?
Był to niewysoki budynek, który ciągnął się niczym jamnik.
Jamniki zwykle się ciągną.
Słowa oficera odbiły się echem po blacie usłanym teczkami akt.
Blat echotwórczy.
(…) gdy upewniła się, że jest w ciąży była już zaręczona z młodym młynarzem. Kiedyś na wsi, w latach pięćdziesiątych, czy też sześćdziesiątych, to była hańba dla młodej dziewczyny.
Tak, piekarz czy aptekarz to była dobra partia, ale młynarz? Poruta.
(…) prawie podbiegł do niego Bard, i na tak zwanym jednym wdechu, powiedział dość chaotycznie, co również do niego nie pasowało. / – W tej tali okazuje się, że brakuje kart! Cholera jasna! Jak mogłem to przegapić?!
Pani Grzebuła, niech pani do kogoś prawie podbiegnie, powie to na jednym wdechu, a potem przestanie wypisywać tego rodzaju idiotyzmy.
czas gonił, depcząc wszystkim po piętach
No, bo jak się kogoś goni, to depcze mu się po piętach. Logiczne.
(…) zdołała w murze (…) w najsłabszym miejscu drzwi ze stali, wydłubać zaprawę i naruszyć kilka cegieł.
Stal powstaje w wyniku połączenia cegieł zaprawą.
Rozbłyski przecinające niebo, jak nóż zatopiony w blasku światła. Ciął tą okalającą ziemię szarość i wbijał się w samo serce Matki Ziemi swoim ostrzem.
Grzebuła ma jakąś obsesję z tymi ostrzami, bo zawsze się u niej wbijają, choć niekoniecznie obrywa Matka Ziemia, która też jest częstą bohaterką. Ale tę powtarzalność w pełni wynagradza pomysłowość autorki. Czytelnikowi się wydaje, że widział już u niej wszystkie rodzaje błędów, a jednak Grzebuła cały czas potrafi zaskoczyć nowym kiksem. W powyższym porównaniu aktywny jest nie obiekt właściwy (rozbłyski), tylko ten, do którego jest porównywany (nóż). Ptak leciał jak strzała. Strzała wpadła do gniazda i nakarmiła pisklaki.
(…) rozwiązaliśmy wiele spraw, które nie jednemu z nas ciążyły nie tylko na półkach, ale przede wszystkim w sercach.
Mnie „Joker” ciąży nie tylko na półce, ale przede wszystkim w mózgu.
Noc, niczym dostojna królowa, kroczyła ulicami Vegas. I była równie piękna i równie tajemnicza, co miasto miliona neonów, miliarda świateł i miliona pieniędzy, które przelewały się na stołach tak wielu kasyn w tym mieście.
Milion piniendzy to jest bardzo dużo piniendzy.
Ruiny domów, połamane drzewa, znaki drogowe, lampy uliczne i temu podobne, wciąż walały się po ulicach (…)
W Warszawie po powstaniu to się dopiero walało ruin domów po ulicach.
Kiedy wkładał zakupy razem z mężczyzną do papierowej torby (…)
Mężczyźni byli w promocji.
Pojedziemy do szapita wszyscy.
Państwo wiedzą, co to jest „szapit”? Szpital.
Koniem Trojańskim stała się dla nich Kamila. Wysadza ich z siodła, jednego po drugim (…)
Czy porównanie do Puszki Trojańskiej nie byłoby bardziej adekwatne?
Wszyscy martwili się o nią i o to, jak odnajdzie się w domu. Martin najbardziej bał się drogi Nie wiedział, jak zareaguje na samochód.
Amerykańskie drogi w odróżnieniu od polskich reagują na samochody dość pozytywnie.
I ponownie ich ciała opanowała znajoma żądza. Zachłanność w gestach znów dominowała i to w każdym ruchu.
Frykcyjnym.
Ona nie odniosła żadnych ran, oprócz tych w umyśle.
Po lekturze „Jokera” zaświadczam, że odniesienie ran w umyśle jest całkowicie możliwe.
(…) myślę, że Kamilą powinien się zająć terapeuta. (…) oczywiście nasz psycholog też z nią popracuje. Na razie milczy. Patrzy tylko w sufit, nie nawiązuje zupełnie kontaktu wzrokowego (…)
Mnie się wydaje, że ten psycholog sam potrzebuje pomocy.
– (…) Uczcijmy jego pamięć minutą ciszy. / Wszyscy wstali. Pokój odpraw wypełniła jedność westchnień. Nawet przelatująca mucha zamarła w locie. Czas stanął.
Na jedność westchnień to nie tylko mucha, ale i kondor zamarłby w locie.
Książkę firmuje „wydawnictwo” E-bookowo, które ma czelność ten grafomański wykwit, pozbawiony jakiegokolwiek opracowania redakcyjnego, prezentować jako pełnoprawną powieść i wołać zań od osiemnastu do trzydziestu dwóch złotych. Nabyłem wersję papierową, bo mam zamiar na przykładzie tej pseudopowieści pokazywać, jak można zarżnąć kryminał, jeśli gdzieś mnie poproszą, żebym opowiedział o warsztacie. I niestety, ta wyborowa grafomania została zawarta w czymś, co ma formę normalnej książki. Wygląda jak zwykła książka. Można się nabrać i kupić. Ba, jest opatrzona numerem ISBN, co oznacza, że te kpiny z literatury trafiły na półkę w Bibliotece Narodowej i Jagiellońskiej. Zróbmy coś w końcu z tym. Grzebuła może sobie pisać, co chce, Katarzyna Krzan z E-bookowa może robić czytelnikom wodę z mózgu, że wydaje powieść, ale czy Biblioteka Narodowa, która ISBN przyznaje, naprawdę musi to sankcjonować?