Zostałem bohaterem pseudopowieści Marty Grzebuły pt. Samotność twórcy (nawiasem mówiąc, autorka pozwem sądowym usiłuje zmusić mnie do zaprzestania krytyki jej twórczości). Specjalnie podkreślam, że pseudo, bo posłużyć za pierwowzór prawdziwemu pisarzowi to jakaś atrakcja i nobilitacja (nawet jeśli postać negatywna), czego nie można powiedzieć o powieści, która może ukazać się co najwyżej „ze współfinansowaniem” albo w takiej parodii wydawnictwa jak E-bookowo. Występuję w tejże powieści jako złośliwy krytyk Wielki Szu i/lub Pylon (nie do końca jest jasne, czy to jedna, czy dwie osoby, ale w utworach Grzebuły mało co jest jasne), który uwziął się na głównego bohatera, pisarza Alana Malarkeya, alter ego Grzebuły.
Nie zamieszczam okładki, bo książka jeszcze nie jest wydana i Grzebuła pewnie dopisałaby sobie do pozwu, że posłużyłem się okładką bez jej zezwolenia. Fragmenty książki pochodzą z bloga Grzebuły, bo ma ona zwyczaj publikowania całych ustępów w trakcie pisania.
Młody pisarz… no, w sumie nie znów taki młody (byli młodsi) raczej chodziło o tak zwany staż pisarski…
Bohater ma 26 lat, a zadebiutował bestsellerem w wieku 16 (bo powieści Grzebuły są realistyczne). Czyli dla Grzebuły osoba 26-letnia, do tego pisarz, nie jest młoda, za to autor z 10-letnim stażem jest dla niej początkujący. Podobną logikę mamy w informacji o zarobkach Alana: zaczął zarabiać „po jakimś czasie”, chociaż pierwsza książka była bestsellerem, a przy następnych sprzedaż jest „kiepska”.
(…) siedział w swoim małym pokoju na poddaszu i grzązł w kolejne myśli.
Czynność grzęźnięcia w myśli chyba dość dobrze oddaje istotę pisarstwa Grzebuły.
Wciągały go jak rekin wciąga ofiarę w głębię. Właśnie docierał do dna rozważań.
Na dnie języka polskiego jesteśmy od dawna.
Nie miał już sił. Nie mógł pojąć dlaczego prawie całe środowisko pisarskie go odrzuca.
Bo pisarze lubią przecinki?
Byli i tacy, którzy w stosunku do niego zachowywali się jeszcze okrutniej. Nazywali go grafomanem. I nie tak to słowo mu doskwierało, czy spędzało sen z powiek, a nie zrozumienie owych mechanizmów, które rządzą tymi pisarzami. Przecież nic im nie zawinił, nic złego nie uczynił, dlaczego więc obrzucają go kalumniami?
Nazwanie kogoś „grafomanem” nie jest kalumnią. „Grafoman” to neutralne określenie osoby, która chce pisać i wydawać książki mimo całkowitego braku predyspozycji. Oczywiście można słów „grafomania” czy „grafoman” używać w charakterze obraźliwych epitetów, będą takowymi, jeśli skieruje się je pod adresem uznanego pisarza albo jeśli będzie się nimi rzucać bez żadnego uzasadnienia.
„Nic im nie zawinił, nic złego nie uczynił”. Ten żal pokazuje, że Marta Grzebuła kompletnie nie rozumie (podobnie zresztą jak inne selfy), czym jest krytyka literacka. Nie potrafi pojąć, że nie wynika ona z pobudek osobistych, teksty się krytykuje, jeśli są słabe, a nie dlatego, że autor nadepnął komuś na odcisk.
Zrozumiał, że jeśli ktoś pisze, sprzedaje to co stworzył, zdaje się automatycznie na krytykę. Że podlega ocenie jak każdy, kto istnieje z czymkolwiek na rynku wydawniczym. Ale by od razu… błotem w niego?
Niby do Grzebuły dotarło, że skoro upublicznia swoje teksty, to podlega krytyce (a ta prawda do grafomanów przebija się z wielkimi oporami), jednak dotarło nie do końca, bo jeśli ktoś stawia krytyce ograniczenia, to de facto nakłada na nią knebel (klasyczne PRL-owskie zezwolenie na krytykę pod warunkiem, że będzie konstruktywna). Krytyka tak, błoto nie. To oczywiście do mnie, bo grafomani, kiedy naśmiewam się z ich tekstów, notorycznie wypisują, że mieszam ich z błotem, tylko jeszcze ani jeden nie pokusił się o wskazanie, co niby tym błotem miałoby być.
I za co? Za to, że ma czelność mieć swój styl? Być po prostu inny?
(…)
– Masz inny, nowatorski styl, ale też czasami nieco staromodny. Nie mieścisz się w kanonach. A więc odstajesz od norm powszechnie uznawanych za tak zwaną „sztukę pisarską”. Twój warsztat opiera się na intuicji, ich na wiedzy. Ty piszesz spontanicznie, oni w sposób wysoce przemyślany.
To jest szalenie ciekawa deklaracja. Otóż Grzebuła żyje w przekonaniu, że ma swój odrębny styl, odmienny od standardowej polszczyzny. W przekonaniu błędnym, bo jej styl nie wynika ze świadomego odejścia od poprawnej polszczyzny, jak w sposób genialny robi to na przykład autorka tego bloga, tylko z nieporadności. Grzebuła sadzi byki i humory zeszytów, w odróżnieniu od tejże blogerki, która bawi się językiem (bardzo też polecam jej facebookowy profil). I problem Grzebuły wcale nie polega na tym, że jej warsztat opiera się na intuicji (bo tak może być i można pisać dobre książki), lecz na tym, że nie ma ona żadnego warsztatu. Nie potrafi poprawnie konstruować zdań, łączyć ich w sensowne sceny, nie umie tak stosować środków wyrazu, by osiągnąć zamierzony efekt.
Między brwiami dwie zmarszczki podkreślały fakt nie tylko wieku, ale i ciągłego niepokoju. Inne gromadnie okalały oczy. Twarz ogorzała od wiatru. Usta przyblakłe i ręce zryte siecią linii.
Fakt niepokoju i ręce zryte siecią to właśnie ten odrębny styl, który Grzebuła ma czelność mieć.
I co dziwne, to nie czytelnicy go atakowali, a część kolegów po piórze.
Ponieważ Grzebuła w sposób oczywisty pisze o sobie i o mnie, to zaznaczę, że nie jesteśmy żadnymi kolegami po piórze. Żeby być pisarzem, trzeba wydać książkę w normalnym wydawnictwie, a nie w firmie, której zapłaci się za wydrukowanie swoich wypocin i która wydrukuje wszystko bez względu na jakość tekstu.
Najwięcej krytyki zbierał za to, że potrafił niemal w dwa dni napisać konspekt całej powieści, a w miesiąc ją skończyć.
Każda powieść napisana w miesiąc nadaje się wyłącznie do kosza. W tym kontekście interesujące jest tempo powstawania „Samotności twórcy”. 23 stycznia Grzebuła informuje na Facebooku, że ma napisane 156 stron. 19 lutego podaje, że ma gotowych 352 stron. Czyli w niecały miesiąc napisała ich prawie dwieście. Ponieważ Grzebuła zamieszcza zrzuty z ekranu, widzimy, że chodzi standardowe strony w Wordzie, czcionka dwunastka, interlinia półtora. Tym, którzy nie orientują się w wydawniczych technikaliach, wyjaśniam, że dwieście takich wordowskich stron to około trzystu stron gotowej książki (bez modnego w ostatnich latach pompowania w postaci szerokich marginesów i dużej czcionki). Ale dla grafomana trzysta stron w miesiąc to taki pikuś jak dla karateki sto pompek. Sztuką jest zrobić sto pompek na jednej ręce, z klaśnięciem i z pięćdziesięciokilowym plecakiem na barkach. I Grzebule ta sztuka się udaje, bo, jak wynika z informacji na fejsie, pisanie „Samotności” łączyła z pracą zawodową i kończeniem innej powieści.
Alan i dziś nie mógł oderwać się od pisania. Dopiero, gdy postawił ostatnią kropkę i pochwalił się tym na Facebooku zaczął myśleć.
Takie właśnie mamy nieodparte wrażenie, że Grzebuła zaczyna myśleć dopiero wtedy, kiedy skończy pisać.
On dzięki słowom tworzył obrazy. Mama nazwała go malarzem słów. A starszy brat mówił do niego maestro wizji.
Jeśli krytycy zawiodą, rodzina zawsze połechce ego.
Zerknął w monitor. Tam pośród czerni liter sunęły zielone linie, które świadczyły o tym, że musi pod szlifować tekst. Że są w nim błędy gramatyczne.
Pod „pod szlifować” nie sunęła żadna linia?
Mój debiut był obiecujący. Ale tylko on. Potem, choć pani wena mnie nie opuszczała, to też nie dostarczyła takiego chwytliwego tematu. Pierwsza powieść, której grzech napisania popełniłem nosiła tytuł; „Szaleniec z nad Missouri”.
Jeśli przyjmiemy, że literatura jest religią, to powieści Grzebuły rzeczywiście są grzechem.
I wbrew pozorom nie był to kryminał, czy horror.
Wbrew jakim pozorom? Bo nam pozory („z nad”) sugerują, że to rzecz o ortografii.
Była to opowieść dla takich łebków, jakim wówczas byłem ja. Ale się spodobała. Pamiętam jak ją pisałem. Naprawdę jak szaleniec. Non stop przez pół roku.
Nie przez miesiąc? To grube tomisko musiało być.
Wysłałem ją w tajemnicy przed rodzinką, ale gdy przyszła odpowiedź od wydawcy o współpracy, musiałem im powiedzieć. W końcu byłem niepełnoletni. Wystąpili w moim imieniu (przyznaję z oporami) (…)
Doskonały przykład, jak brak przecinka zmienia znaczenie. Bo nie narrator przyznaje z oporami, tylko rodzina miała opory, więc powinno być: „(przyznaję, z oporami)”. Ale nie wymagajmy od Grzebuły, żeby nie wykładała się na takich niuansach, kiedy o podstawowych zasadach interpunkcyjnych nie ma ona bladego pojęcia.
– Piszę dwie równocześnie. Pierwsza jest o pewnym pisarzu, który jest przekonany że świat literatów, innych autorów zawziął się na niego…
Bo powieść w miesiąc to mało, dwie w miesiąc to jest to.
– A coś ty taki tekst wywalił na Facebooku, o destrukcji? Śledziłem nagonkę na ciebie. Nie wiem czy zauważyłeś, ale zabrałem głos w dyskusji.
– Tak, widziałem. Dzięki. Więc rozumiesz, że miałem podstawy by się wkurzyć na nie merytoryczną, a złośliwą krytykę tego pisarza. Wielki Szu, jak go nazwałem zjechał mój tekst…
W ramach niemerytorycznej krytyki wskazałem m. in., że mężczyźni nie spadają jak liście, że ludzie długo przebywający w ogrzanych pomieszczeniach nie marzną, nawet jeśli za oknem jest zima, że błyskawice nie są podobne do srebrnych sztyletów, że okaleczone ptaki nie latają, że umysł nie może boleć, a wszystkie te twierdzenia znalazły się w tekstach Grzebuły. W ramach niemerytorycznej krytyki wskazałem również, że niepoprawne są użyte przez Grzebułę zwroty „mieć coś na wyciągnięcie języka”, „ofiarować upokorzenie”, „kilkudziesięciu ratowników widzieli”, „chmura wisząca wioskę”. W ramach niemerytorycznej krytyki wskazałem, że efektu grozy nie uzyskuje się przez powtarzanie na okrągło przysłówka „strasznie”, jak się pani Grzebule wydaje. W ramach niemerytorycznej krytyki wskazałem, że bohater, który siedzi w samochodzie, nie może w następnym zdaniu siedzieć w kuchni, jeśli w żaden sposób nie zostało zasygnalizowane przejście. Do żadnego z tych zarzutów Grzebuła nie odniosła się słowem, potrafi tylko napisać, że krytyka jest niemerytoryczna.
– Tak ogólnie w sieci cię szkaluje? Nie tylko na Facebooku?
– Szkaluje? Mało powiedziane. Jeździ po mnie z takim upodobaniem jakby miał ledwie ziejącą szkapę pod sobą, którą planuje wykończyć. Na swojej stronie też nie zostawia na moich tekstach suchej nitki. Mam tego dość, a co gorsza inni mu wtórują…
– Czytelnicy? – Ben aż usiadł.
– Nie, coś ty. Nie oni. Ale to rzutuje na ich postrzeganie mnie, jako autora. Obawiam się, że z czasem się to zemści także na sprzedaży, która i tak już jest kiepska.
– No nie gadaj. Nie wierzę.
– To uwierz…
Miło słyszeć, że krytyka daje efekty.
– Alan, nie martw się tym gościem. Pewnie ci zazdrości.
Skoro są tacy, którzy wierzą, że w Smoleńsku doszło do zamachu, a wybory samorządowe zostały sfałszowane, dlaczego grafoman nie miałby wierzyć, że pisarz zazdrości mu braku talentu?
– Facet się mnie czepia. Nie daje żyć. Pisać spokojnie. Gdyby mieszkał niedaleko spotkałbym się z nim w cztery oczy i spytał, o co tak naprawdę mu chodzi. Ale on mieszka w Nevadzie. A tam się nie wybieram.
(…)
– A jak tam powieść? Pisze się?
– Tak, tak – odparłem, siadając pospiesznie przed komputerem. – Właśnie wyrównałem rachunki z przeciwnikiem.
– Aha. W realu też mógłbyś to zrobić. – Miron spojrzał na mnie. W jego spojrzeniu dostrzegłem coś dziwnego. Jakby rzucał mi wyzwanie.
– A co masz na myśli? – spytałem, gdy stał już jedną nogą na drabinie. Jego masywna sylwetka tylko w połowie wystawała ponad podłogę. Dziwnie wyglądał. Pół człowieka. Miałem ochotę się zaśmiać. Powstrzymałem się, ponieważ bardziej interesowało mnie to, co ma do powiedzenia.
– Jak to co mam na myśli? Tego dupka, co ci bruździ. Zapomniałeś? Też jestem na Facebooku. Czytam te brednie. – W sumie nie pytał.
– A… tego… – machnąłem ręką. – Tak, tak jak przyjdzie czas i będzie ku temu sposobność to się z nim policzę – rzuciłem nieco na odczepnego. Powieść czekała. Alice i Eryk spoglądali na mnie z jej kart. Musiałem szybko do nich wracać. Ale brat miał inne zdanie.
– Nie, jak będzie okazja, lecz broń się od razu jak cię atakują. Wiem, że czasem lepiej przemilczeć, ale nie chamstwa… Pamiętaj, to się może zemścić.
Na czym konkretnie polega „chamstwo” i „brednie” się nie dowiadujemy, bo Grzebuła, jak każdy grafoman, nie potrafiąc przedstawić kontrargumentów, że wskazane błędy nie są błędami, stara się zdezawuować krytykę, określając ją tego rodzaju epitetami, bez kawałka cytatu na ich poparcie. Ale to nic w porównaniu z grożeniem, de facto, przemocą fizyczną. Uważaj, bo jak nie zamilkniesz, ktoś z mojej rodziny obije ci mordę. Nie jestem bynajmniej zaskoczony, nienawistne ataki, jakimi grafomani reagują na krytykę swoich tekstów, dobitnie świadczą o tym, że nie tylko z powodu ich słabej jakości nie powinni oni istnieć w literackim, a więc kulturalnym, obiegu.
„Zerknij na stronę Pylona. Znów cię obsmarowuje. Ten facet albo nie ma serca, albo rozumu. Mnie wkurzył tym tekstem. Nie będę niczego cytować. Sam to przeczytaj. Lub nie. Twój wybór. Ale, ale po zastanowieniu… sugeruję byś go zlekceważył. Raz, że to nie twoja liga. Nie mam na myśli tego, że jest on kimś wielkim, uznanym, wręcz przeciwnie. Nie zniżaj się do jego poziomu. Trzymaj się. Jonatan”.
I znów krew we mnie zawrzała. Ciekawiło mnie, co znów ten gościu wykombinował? Co tym razem wymyślił?
To jaki problem przeczytać?
Ale po przeanalizowaniu sprawy przyznałem rację koledze po piórze. Był młodym autorem. Zadebiutował zaledwie rok temu. Dopiero przecierał szlaki. Wyrabiał nazwisko, a mimo to nie bał się stawić czoła Pylonowi, który mógł go wziąć na celownik.
A jak stawiał tego czoła, bo z opisu nie wynika?
Jak mnie ponad dwa lata temu. Tajemnicą pozostaje fakt za co mnie ściga?
Za niewiedzę, że znak zapytania odnosi się do zdania nadrzędnego, a nie podrzędnego.
Inne wiadomości też kierowały mnie na stronę Pylona… Kiedy zostawi mnie w spokoju? – pomyślałem, sięgając po papierosa. Nie mogłem skupić się na pisaniu. Bolało, wciąż bolało mnie to co przeczytałem.
Pani Grzebuła. Jeśli Alan zdecydował się strony Pylona nie czytać, a potem zmienił zdanie, to o tym, że zdanie zmienił i tekst przeczytał, musi pani czytelnika poinformować wcześniej, a nie dopiero pisząc o odczuciach Alana w reakcji na ten tekst.
Słowo – grafoman – było jednym z najdelikatniejszych jakim mnie obdarzył. Może nie mnie personalnie, ale mnie jako autora. Przeczołgał jedną z moich powieści i zmieszał z błotem.
Znowu błoto. I jakimi słowami, poza „grafomanem”, obdarzałem?
Zdziwiło mnie tylko to, że nie pokusił się o tak dogłębną analizę całości powieści, a skoncentrował się tylko na jej darmowym fragmencie, który pobrał z jakiejś strony księgarni internetowej. A to moim zdaniem, i zdaniem wielu do mnie piszących osób – czytelników (w tym kilku autorów liczących się na rynku wydawniczym) nie dawało całości obrazu.
Domyślam się, że ci „liczący się na rynku wydawniczym” autorzy to Luiza Dobrzyńska i inni wannabe pisarze publikujący za własne pieniądze. Odnosiłem się tylko do fragmentów twórczości Grzebuły, bo szkoda mi czasu na czytanie jej powieści w całości i szkoda pieniędzy na ich zakup. Ale nigdy nie zajmowałem się konstrukcją fabuły, tylko konstrukcją scen i językiem. A do tego fragment jest wystarczający i miarodajny. Chyba że poczyni się założenie, że autor, który na dziesięciu stronach zarżnął język polski i logikę, na następnych trzystu nagle się z tą logiką i literacką polszczyzną przeprosił. Ale dobrze, gotów jestem zrecenzować całą powieść Grzebuły, żeby ocenić również rozwiązania fabularne. Ponieważ znam się na kryminałach, interesuje mnie powieść „Joker”, proszę autorkę o przesłanie na e-maila e-booka w formacie mobi i pdf, adres z boku w lewej kolumnie.
Zaliczyłem zastój. Nie potrafiłem pisać. Słowa umierały w głowie zanim zdążyłem przelać je na papier. Kolejny z rzędu wędrował do kosza. Kolejny ołówek, złamany z furią, również.
Wcześniej Grzebuła opisuje bohatera mającego wenę: „Uśmiechnąłem się i unosząc, prostując obolałe plecy, przysunąłem do siebie klawiaturę. Palce płynnie, rytmicznie, zaczęły wybierać żądane litery. Kolejne słowa, zdania wypełniły ekran monitora”. I tak właśnie wygląda twórczość Grzebuły: skoro potrzebujemy melodramatycznego opisu pisarskiej niemocy, z wyrzucaniem kartek do kosza i łamaniem ołówków, to zapominamy, że wcześniej wyposażyliśmy bohatera w komputer.
Dlaczego tak się działo? Odpowiedź: Tylko ludzie potrafią zdeptać zapał. Zniszczyć marzenia. Uchwycić w szpony pogardy i cieszyć się z klęski… Znów mnie wzięto na języki.
Cholera – myślałem – czy tylko ja piszę książki?Czy tylko mnie należy gnębić? Jeśli nie chcesz czytać tego, co piszę, jeśli uważasz, że tworzę literackie gnioty – nie czytaj. Proste, prawda?
Nieprawda. Czytelnik czyta to, co mu się podoba, krytyk czyta to, co się ukazuje. Nie chcesz być „gnębiony”, naucz się pisać albo znajdź sobie inne zajęcie. Postulat, ja sobie będę tworzył gnioty, a wy, którzy macie pojęcie o literaturze, ich nie czytajcie, jest nie do przyjęcia, skoro te gnioty pojawiają się jako pełnoprawne książki, psując polską literaturę i szkodząc czytelnikom (bo ci przesiąkają kulawą polszczyzną). Poza tym Grzebule umknęło, że miałem na tapecie też innych grafomanów.
Ale to nie jest tak oczywiste dla moich wrogów. Tak, wrogów. Bo jak mam nazwać tę sforę – „myślących inaczej”?
Znawcami literatury?
Minęły dwa tygodnie od spotkania z młodymi pasjonatami, marzycielami, by pisać. Potencjalni twórcy, autorzy bestsellerów, (jeszcze w siebie wierzyli) wpatrywali się we mnie z nadzieją w oczach. A ja? Co ja mogłem im przekazać? Wiedza? A cóż to jest ta – wiedza pisarska? Stek bzdur. Bo jak się czegoś nie czuje, to gówno z tego, że masz podstawy. Jak nie ma samodyscypliny, to nic nie osiągniesz. A jak jeszcze na twojej drodze pojawi się sfora wilków gotowa skoczyć ci do gardła, to co zrobisz? Gówno, nic nie zrobisz. Jak się bronić?
Jedni radzili – po prostu pisz i się nie przejmuj. Inni trzymaj fason i olej to…
Łatwiej powiedzieć niż zrobić.
I tak ze zgnojoną duszą, umysłem poszedłem na to spotkanie.
Bohater ze zgnojoną duszą idący umysłem na spotkanie jest wprawdzie ciekawy, ale jeszcze ciekawsza jest typowa dla Grzebuły pętla: bohater jest na spotkaniu, potem przemyślenia go stamtąd zabierają, a następnie dowiadujemy się, że dopiero na nie idzie. Oczywiście ta krytyka, że chodzi się na nogach, a nie na umyśle, i że trzeba zadbać o to, by zdarzenia prezentować w sensownej kolejności (co wcale nie znaczy chronologicznie), jest niemerytoryczna, chamska i sprowadza się do mieszania autorki z błotem.
Jeśli masz tak silną potrzebę tworzenia, pisz. Olej krytykantów, ponieważ większość z nich to też frustraci, bo im nie wyszło. Bo nie mają pomysłów. Bo dla nich słowa nie mają przestrzeni. Są jednowymiarowe. A ty oprócz tego, że uważasz iż słowa są obrazami, to jeszcze towarzyszą ci wizje.
Grzebuła się podniosła. Krytycy, pardon, krytykanci, to frustraci, a ona ma obrazy i wizje. Brak warsztatu Grzebuła rekompensuje sobie ideologią: „Słowa są dla mnie obrazami, które uwieczniam w książkach”. Podczas gdy słowa innych „nie mają przestrzeni” i „są jednowymiarowe”. Czyli inni to prymitywni rzemieślnicy, a ona artystka. Stek bzdur, bo słowa nie są obrazami. Za pomocą słów można stworzyć obraz, tylko trzeba umieć to zrobić. Trzeba wiedzieć, co dane słowa znaczą, jak zmienia się ich znaczenie w danych kontekstach, i trzeba je umiejętnie ze sobą łączyć. I to jest właśnie warsztat. Jeśli się go nie ma, to tworzy się nie obrazy, tylko bohomazy, i wypisuje nonsensy, że 26-letni pisarz nie jest młody i że chodzi na umyśle.
– To przebija z twoich książek. Czytamy je z mamą. Miron również, i choć nie jesteśmy obiektywni to z całą pewnością uważamy, że ty widzisz to, co piszesz.
My się jednak będziemy upierali, że Grzebuła nie widzi tego, co pisze.
– Ale ludzie, ci z tak zwanego koła twórców, mnie prześladują… – szepnąłem.
– A może wszystko wyolbrzymiasz? – przerwał. – Może nie dostrzegasz celu, który im przyświeca? Nie pomyślałeś o tym?
– Celu? – Usiadłem zaintrygowany jego słowami. Tato powiedział coś, co zmusiło mnie do zastanowienia. Podał mi rękę i obaj po chwili staliśmy pośród półek pełnych książek, fotela, biurka i komody w moim królestwie wizji.
– Cel może być jeden. Lecz każdy z tych, co cię krytykują mają swoje punkty odniesienia. Jedni być może kierując się życzliwością, chcą wskazać niedociągnięcia w tekstach, lecz inni zrobią wszystko, by cię wyeliminować. Stanowisz dla nich konkurencję.
Tak, autor stosujący w swoim królestwie wizji konstrukcje gramatyczne „każdy mają” i utrzymujący, że wskazanie niedociągnięć i eliminacja, to ten sam cel, tylko inny punkt odniesienia, rzeczywiście stanowi poważną konkurencję dla innych pisarzy.
Czy wiedzą państwo, co się stanie z owym podłym krytykiem w powieści Grzebuły? Zginie śmiercią samobójczą. Nie, proszę na mnie nie krzyczeć, to nie spojler. Znaczy się spojler, ale nie ja ujawniam, co się stanie, lecz sama autorka na Facebooku:
Fajnie być autorem, można uśmiercać, i to bez wyroku :-) bez wizji skazania na dożywocie. :-) I pierwszy raz - z przyjemnością - dopuszczę się uśmiercenia jednego bohatera powieści "Samotność twórcy - Klątwa" :-)
Czy zasłużył na śmierć? Może i nie, ale mam taką fantazję. (…) skoro ludzie potrafią być tak podli, to czy mnie jako autorce, nie wypada - tylko w fikcji - doprowadzić do śmierci wroga? Otóż wypada. (…)
Postaram się by wpadł w szał... by rzucił się w przepaść, bo sprowadzę na niego taką "hańbę", którą wymierzy mu grafoman, że nie pozostanie mu nic innego, jak tylko czeluść, otchłań piekieł :-) Będę mieć ubaw. Jak dobrze móc pisać i na pohybel - WYDAWAĆ!
Sobie na pohybel? Myślę, że ja też będę miał niezły ubaw, czytając, jak Grzebuła mnie ukatrupia (no niestety, ale na opis własnej śmierci to już będę musiał wyłożyć kasę). Grażynę Strumiłowską, jak wnioskuję z komentarza, chyba trochę oburzyło takie rozprawianie się z nieprzychylnym krytykiem, ale ja uważam, że tego rodzaju literacka zemsta jest w pełni dopuszczalna. Zresztą byłbym hipokrytą, gdybym uważał inaczej, bo sam w swojej powieści krytyka pobiłem. Fakt, że nie za zjechanie książki, tylko za zjechanie jej bez czytania (a oceniał fabułę, nie język).
Nie niszczę, nie plugawię niczyjego imienia, nazwiska w rzeczywistym świecie, bo aby tak robić trzeba nie mieć... No właśnie, czego nie ma taki człowiek? Serca? Sumienia? a może jednego i drugiego? Albo uproszczę, użyję potocznego języka. taki ktoś to dupek... Którego trzeba równie szybko zmieść z powierzchni, jak on usiłuje ciebie, mnie i innych.
Już wydawało się, że Grzebuła zaczęła chwytać, o co chodzi z tą krytyką literacką, a tymczasem tutaj całkowity regres. Twierdzi, że niszczę i plugawię jej nazwisko. Dziwne, bo dotąd byłem przekonany, że Marta Grzebuła publikuje swoje grafomańskie teksty świadomie i dobrowolnie i równie świadomie i dobrowolnie informuje świat, że to ona je stworzyła. Nic mi nie było wiadomo, bym do jednego czy drugiego przykładał rękę. Jeszcze ciekawsze są przymioty, których Grzebuła oczekuje od krytyka: serce i sumienie. Serce oznacza pobłażliwość, wyrozumiałość, patrzenie na błędy przez palce. Wszystko piękne cechy, tyle że u krytyka całkowicie nie na miejscu. Domaganie się, żeby krytyk miał serce, jest żądaniem ze strony grafomanów, by stosować wobec nich taryfę ulgową. Selfy chcą uchodzić za prawdziwych pisarzy, spijać związaną z tym śmietankę, a jednocześnie mieć specjalne względy, immunitet. Tak na dobrą sprawę to przyznają w ten sposób, że w rzeczywistości nie potrafią pisać: my wiemy, że macie rację, że z nas żadni pisarze, ale nie bądźcie chamy, dajcie nam się w to bawić. Sorry, ale nie, bo to jest oszukiwanie czytelników.
Co do sumienia, to ostrzega ono, że robimy coś złego, nieprzyzwoitego, niegodnego. Czyli rzekomo ja, nie mając sumienia, nie dostrzegam, że wyśmiewając teksty Grzebuły, robię coś złego, nieprzyzwoitego, niegodnego. Tymczasem, i może sobie w końcu to wszyscy grafomani z Grzebułą na czele zakonotują, prześmiewcza analiza cudzego tekstu jest powszechnie uznaną, stosowaną od dawna i w pełni akceptowalną formą krytyki literackiej (proszę sobie poczytać „Książki najgorsze” Barańczaka). Nie ma w niej nic nagannego, nie narusza ona żadnych norm społecznych (za to naruszeniem norm społecznych i naganne jest obrażanie adwersarza i nazywanie go dupkiem). Sami się ośmieszacie swoimi tekstami, wasze teksty nie są beznadziejne dlatego, że ja o tym napisałem, tylko dlatego, że takie stworzyliście.
Wróćmy do powieści. W tym, nazwijmy to, manifeście pisarskim, Grzebuła – oczywiście nieświadomie – prezentuje klasycznego grafomana. Człowieka, który pisze szybko, dużo (po kilkanaście godzin dziennie) i nie potrafi skupić się na jednej książce („To właśnie te wizje mnie prześladowały. Bywało, że pisząc jedną powieść w głowie pojawiały się obrazy [czyli obrazy pisały powieść - przyp. mój] niezwiązane z fabułą danej książki. Wtedy przeskok i nowe kartki, nowe zapiski… szybko, by nie umknęły”). Który nie pracuje nad warsztatem, nie poprawia go, brakuje mu na to czasu, bo przecież ma światu tak dużo do powiedzenia, że szkoda marnować ten czas na gramatykę, składnię, interpunkcję. Kto to widział, pisać jedną książkę przez dwa lata, skoro można przez ten okres spłodzić dwadzieścia cztery. Zamiast warsztatu są więc obrazy, wizje i inne górnolotne pierdoły, mające wyjaśniać, dlaczego język wypuszczanych tekstów woła o pomstę do nieba. Obrazy, które w drodze z głowy na papier przekształcają się w bohomazy, bo na przeszkodzie staje język, nad którym grafoman w najmniejszym stopniu nie panuje.
Typowa dla grafomana jest niezgoda na krytykę: nieakceptowanie jej, dopatrywanie się w niej wrogości, zawiści, tłumaczenie jej sobie frustracją krytyków. I domaganie się, by zostawić go w spokoju.
Typowa dla grafomana jest niecierpliwość, z jaką chce pokazać swoje wypociny światu. Grzebuła zachęca do czytania tej powieści na Facebooku, a dopiero przy zapytaniu przez jedną z komentujących o egzemplarz recenzencki, wychodzi na jaw, że książka jest gotowa zaledwie w połowie (sic!). Z faktu, że mając część, Grzebuła ją publikuje, wynika też, że nie wraca już ona do tego, co napisała, żeby powieść dopracować. Nic dziwnego, że kończy swoje książki w miesiąc i że ich poziom jest jaki jest.
I niestety typowa dla grafomana jest deklaracja, że będzie pisał mimo wszystko. Grzebuła zaznacza we wstępie do „Samotności twórcy: „Nikt nie podetnie mi skrzydeł… Nie ma na świecie takiego jadu, takich słów, które by unicestwiły moje marzenia”. Analiza tekstu dowodząca czarno na białym, że grafoman nie potrafi pisać, jest dla niego jadem. Bo grafomania to, niestety, choroba, i to ciężka. Człowiek, który nie ma predyspozycji do uprawiania sportu, nie pcha się na olimpiadę, mężczyzna, który ma dwie lewe ręce, nie usiłuje za wszelką cenę zostać stolarzem, brzydka dziewczyna zdaje sobie sprawę, że w wyborach miss nie ma czego szukać, a pisarskie beztalencie dotknięte grafomanią będzie tworzyć bez względu na wszystko.
PS. Do obrońców grafomanii, którzy się zlecą, chociaż normalnie mojego bloga nie czytają:
a) jeśli zarzucisz mi pisanie dla podniesienia statystyk, to przyjmij do wiadomości, że mogę sobie pisać dla podniesienia statystyk, więc jeśli nie wykażesz, że obala to moje argumenty, twój komentarz zostanie skasowany;
b) jeśli wyrazisz opinię, że mam obsesję na punkcie Marty Grzebuły, to dopóki nie wykażesz, że są jakieś ograniczenia, jeśli chodzi o liczbę tekstów danego autora, jaką można skomentować, i że ta liczba wynosi mniej niż jedną piątą wszystkich jego tekstów (bo to jest trzecia książka Grzebuły na piętnaście przez nią napisanych, którą komentuję), twój komentarz zostanie skasowany;
c) jeśli napiszesz, że obrażam autorkę, nie siląc się na dowód w postaci cytatu, w jaki sposób obrażam, twój komentarz zostanie skasowany;
d) jeśli zechcesz zdezawuować ten tekst, twierdząc, że jestem słabym pisarzem, to jeśli nie wskażesz, jaki związek występuje między moimi powieściami a poziomem tekstów Grzebuły, twój komentarz zostanie skasowany;
e) jeśli nie potrafisz dyskutować i formułować argumentów („nie masz pan racji, bo”), tylko gołosłowne tezy („nie masz pan racji”), najlepiej w ogóle nie komentuj; jeśli nie umiesz podjąć dyskusji, wyjaśnienia, że masz tysiąc powodów, by nie podjąć dyskusji, są zbędne.