poniedziałek, 29 grudnia 2014

Rozwiązanie quizu

Otrzymałem trzy bezbłędne rozwiązania zeszłotygodniowego quizu, nadesłane przez Dariusza Kleszczyńskiego ze Zgorzelca, Bartosza Kurowskiego z Warszawy i Łukasza Nowakowskiego z Płocka. Pan Dariusz miał szczęście w losowaniu i dostanie dwie książki. Było tylko jedno rozwiązanie z dziewięcioma prawidłowymi odpowiedziami, nadesłał je Robert Waliś z Brwinowa i do niego trafi czwarta nagroda. Panów Bartosza i Łukasza proszę o podanie preferowanego tytułu, jeśli będą się pokrywały, trzeba będzie wybrać losowo. Wszystkich laureatów proszę o kontakt, jeśli życzą sobie coś więcej niż autograf (dedykację lub informację, że książka została wygrana w konkursie). Proszę też o uzbrojenie się w cierpliwość, bo książki wyślę dopiero, kiedy wszystko będzie ustalone, żeby nie chodzić z każdą książką z osobna na pocztę, a pewnie też nie od ręki, bo nie bywam na poczcie codziennie.

Prawidłowe odpowiedzi:

1. Jaki światopogląd jest na moim blogu na cenzurowanym?
b) fanatyczny feminizm

Aczkolwiek nie uważam, że miejsce kobiety jest przy garach i dzieciach, a fakt, że kobietom, w tym również mającym brodę (podobnie jak Murzynom, Cyganom, kalekom, gejom itd.), muszą przysługiwać (także w praktyce) identyczne prawa jak białym heteroseksualnym mężczyznom, jest dla mnie tak oczywisty, że niewart nawet podejmowania dyskusji z troglodytami uważającymi inaczej, to na feminizm à la profesor Środa, który służy politycznym interesom kobiet o określonych poglądach i dopatruje się dyskryminacji kobiet wszędzie tam, gdzie jej nie ma, w efekcie prowadząc do dyskryminacji mężczyzn, reaguję alergicznie.

2. Jaki jest mój ulubiony serial kryminalny?
a) z akcją w Los Angeles

Pytanie nie okazało się trudne, choć takim mi się wydawało, bo notka na ten temat powstała w zeszłym roku, a moja twórczość (opowiadania „Między prawem a sprawiedliwością”) wskazywałaby raczej na Nowy Jork („Law & Order”) niż na Los Angeles („Columbo”).

3. Jaka forma publikacji nie cieszy się moim uznaniem?
a) vanity press

To pytanie okazało się trudne, bo część odpowiadających wybrała opcję „własnym sumptem”. Zwykle posługuję się terminem „self-publishing” (bo taki się przyjął), ale tak właściwie obejmuje on kilka form publikacji. Grafomani usiłują utożsamić self-publishing z wydawaniem własnym sumptem przed erą druku cyfrowego i e-booków, ja wskazywałem, że więcej jest różnic niż podobieństw. Poza tym nie mam nic przeciwko temu, by autor, który został zweryfikowany na normalnej ścieżce wydawniczej, poszedł na swoje i samodzielnie wydawał swoje książki. Co krytykuję, to wydawanie grafomańskich utworów przez tak zwane wydawnictwa ze współfinansowaniem. Ponieważ te firmy żerują na pisarskich ambicjach grafomanów, którzy żywią przekonanie, że za pieniądze staną się pisarzami, jest to klasyczne vanity press.

4. Napisałem dwa opowiadania w języku obcym. W jakim?
c) niemieckim

Tu możliwość wybrania języka szwedzkiego nikogo nie zmyliła, rzeczywiście dwa opowiadania z cyklu „Między prawem a sprawiedliwością” powstały po niemiecku.

5. Jaką liczbę komentarzy zebrał wpis, który miał tych komentarzy najwięcej?
c) ponad 190

Jeden z niedawnych: Jak kobra w najczulszy punkt, czyli zachwyt nad bolącym umysłem.

6. W jednej z krytykowanych pozycji jej autorka, grafomanka i dyletantka, dopuściła się również:
a) plagiatu

Muszę przyznać, że pytanie nie było jednoznaczne, gdyż „pozycja” niekoniecznie musi oznaczać książkę, którą miałem na myśli, może to też być wpis na blogu, a w takim wypadku w grę wchodził również wpis Dobrzyńskiej. Po namyśle uznałem jednak, że nie mogę odpowiedzi „znieważenia i zniesławienia” także uznać za prawidłową. Pomniejszyłbym w ten sposób szansę na nagrodę osób, które domyśliły się, że chodzi o poradnik Grażyny Grace Tallar, a słusznie uznałyby to za niesprawiedliwe, bo chociaż celem tekstu Dobrzyńskiej rzeczywiście jest znieważenie i zniesławienie mojej osoby, to nie wyczerpuje on znamion tych przestępstw, gdyż autorka nie podaje mojego nazwiska (to, że wszyscy wiedzą, o kogo chodzi, z prawnego punktu widzenia nie ma znaczenia).

7. Jak relacjonuję na blogu recenzje swoich książek?
c) podaję odnośniki tylko co do ciekawszych

Chociaż dostrzegam, że skrupulatne informowanie o każdej pozytywnej wzmiance, jak to praktykuje spora część pisarzy, generuje ruch na Facebooku i sprzyja sprzedaży, to nie mogę się przemóc do tak nachalnego zachwalania własnych książek.

8. Jakiego wydarzenia _nie_ komentowałem?
b) zabójstwa dokonanego przez poetkę i jej chłopaka na rodzicach tego ostatniego

Bo nie wiem, co tutaj komentować. Fakt, że dla „Gazety Wyborczej” młody poeta staje się godzien zainteresowania dopiero wtedy, kiedy kogoś zaszlachtuje?

9. Nazwa mojego bloga:
a) od początku jest taka sama

Chociaż nazwy „zapiski malkontenta” i „ja wiem lepiej” pasują :-), to jednak nigdy oficjalnymi nie były.

10. Tłumacz, któremu zleciłem przekład mojego opowiadania na język angielski, wyłożył się na nim, bo nie potrafił grać:
b) w szachy

To jeszcze byłoby pół biedy, ale uznał, że skoro grać nie potrafi, to również nie jest w stanie nic na temat tej gry ustalić.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Quiz

Kolejny rok blogowania zbliża się do końca, więc dla regularnych czytelników mojego bloga przygotowałem mały quiz z nagrodami, dotyczący jego treści. Nagrody są cztery, pierwsza to komplet cyklu o Przygodnym, czyli „Gdzie mól i rdza” i „Zbyt krótkie szczęście”, a druga, trzecia i czwarta to każda z tych książek osobno plus „Kanalia” (ten, kto zajmie drugie miejsce, wybierze sobie tytuł z trzech, a ten, kto trzecie, z dwóch). Książki oczywiście z autografami. Zasady są proste: im więcej prawidłowych odpowiedzi, tym wyższe miejsce, w przypadku równej liczby punktów zadecyduje losowanie. Jeśli o miejscach drugim i trzecim będzie decydowało losowanie, to wówczas również książka zostanie przyznana losowo, a nie drogą wyboru. Minimalna liczba punktów, jaką trzeba uzyskać, by dostać nagrodę, to dwa. Odpowiedzi należy przesyłać do piątku do północy na maila pollak[małpa]szwedzka.pl, podając imię i nazwisko oraz dane adresowe, na które zostanie później wysłana nagroda. Anonimowe zgłoszenia nie będą brane pod uwagę, laureaci wyrażają zgodę na podanie ich danych (imienia i nazwiska i nazwy miasta) na moim blogu. Z jednego gospodarstwa domowego może grać tylko jedna osoba. W konkursie mogą brać udział czytelnicy z zagranicy, pod warunkiem podania polskiego adresu do wysyłki książek lub pokrycia różnicy między kosztami wysyłki na terenie Polski i do ich kraju. Rodzina i przyjaciele królika są oczywiście z konkursu wykluczeni.

A teraz pytania (prawidłowa jest zawsze tylko jedna odpowiedź, za każdą jest jeden punkt):

1. Jaki światopogląd jest na moim blogu na cenzurowanym?
a) agresywny islam
b) fanatyczny feminizm
c) bezrefleksyjny pacyfizm

2. Jaki jest mój ulubiony serial kryminalny?
a) z akcją w Los Angeles
b) z akcją w Nowym Jorku
c) z akcją w San Francisco

3. Jaka forma publikacji nie cieszy się moim uznaniem?
a) vanity press
b) własnym sumptem
c) w dużych wydawnictwach

4. Napisałem dwa opowiadania w języku obcym. W jakim?
a) szwedzkim
b) angielskim
c) niemieckim

5. Ile komentarzy zebrał wpis, który miał tych komentarzy najwięcej?
a) 80-90
b) 120-130
c) ponad 190

6. W jednej z krytykowanych pozycji jej autorka, grafomanka i dyletantka, dopuściła się również:
a) plagiatu
b) znieważenia i zniesławienia
c) profanacji

7. Jak relacjonuję na blogu recenzje swoich książek?
a) podaję odnośniki do wszystkich pozytywnych
b) podaję odnośniki do wszystkich pozytywnych i negatywnych
c) podaję odnośniki tylko do ciekawszych

8. Jakiego wydarzenia _nie_ komentowałem?
a) żądania pseudowydawnictwa, by bloger wycofał recenzję krytykującą błędy ortograficzne w książce
b) zabójstwa dokonanego przez poetkę i jej chłopaka na rodzicach tego ostatniego
c) łóżkowo-pożyczkowego skandalu z udziałem pewnego pisarza i pewnej krytyczki

9. Nazwa mojego bloga:
a) od początku jest taka sama
b) wcześniej brzmiała „Paweł Pollak – zapiski malkontenta”
c) wcześniej brzmiała „Paweł Pollak – ja wiem lepiej”

10. Tłumacz, któremu zleciłem przekład mojego opowiadania na język angielski, wyłożył się na nim, bo nie potrafił grać:
a) w brydża
b) w szachy
c) w pokera

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Antypolskie poglądy

Z jednogwiazdkowej opinii na temat „Niepełnych” w serwisie „Lubimy czytać”: „Autor wplata w treść swoje antypolskie poglądy polityczne. Według mnie książka obraża Polaków”.

Kilkanaście procent wyborców nie potrafiło poprawnie zagłosować, kiedy jako kartę do głosowania otrzymało broszurkę. Politycy debatują, jak doprowadzić do tego, by w następnych wyborach te osoby zdołały oddać ważny głos. Byłoby to działanie na szkodę państwa. Ktoś, kto nie jest w stanie zorientować się, że broszurka z podaną czytelnie na każdej stronie nazwą innego komitetu wyborczego, stanowi jedną kartę, nie powinien decydować o tym, kto będzie rządził. Nikt nie wyłącza myślenia, wchodząc do lokalu wyborczego, a kto nie potrafi myśleć, nie powinien mieć prawa głosu. Wszystkim kartom należy nadać formę broszurek, a przed przystąpieniem do głosowania sprawdzać na wariografie, czy wyborca wierzy w zamach w Smoleńsku, i wykluczać go z głosowania, jeśli wierzy. To jest wyraz moich antypolskich poglądów.

Panowie Dolecki i Godhand zaślinili się z radości, że przyłapali mnie na udawaniu kandydatki na self-publisherkę na forum Weryfikatorium. Przeprowadzili nawet dowód: Dolecki wykrył, że grafomanka pisze stylem podobnym do tego, którego użyłem, korespondując z pseudowydawnictwami jako Adam Sobieski, bo tak samo często używa słowa „mówi”, i robi te same błędy, bo zamiast „rz” pisze „ż”. A Godhand wskazał, że zdaniem ni mniej, ni więcej tylko takiego autorytetu jak Paweł Pollak, po popełnianych błędach można rozpoznać piszącego. Radość panów Doleckiego i Godhanda byłaby mniejsza, gdyby przy tej analizie stylów włączyli myślenie i zadali sobie pytanie, czy przypadkiem to nie ja w swej prowokacji oddałem charakterystyczny dla grafomanów sposób wysławiania się. I drugie – kluczowe – co miałbym zdemaskować, udając self-publisherkę na forum, na którym self-publishing jest konsekwentnie odradzany. Ale oczywiście myślenie jest zajęciem trudnym i niewdzięcznym. Ciekawe, czy panowie Dolecki i Godhand też wzięli broszurkę za zbiór kart do głosowania?

Rozwiązanie quizu, jak zareaguje self-publisherka Luiza Dobrzyńska na mój wpis, demaskujący jej kłamstwa, dowodzący, że oczernia innych, i polemizujący z jej przekonaniem, jakoby była pisarką. Prawidłowa odpowiedź „c”, zareagowała milczeniem. Dla gorliwej katoliczki – jak sama się deklaruje – przyłapanie jej na posługiwaniu się kłamstwami i wymierzaniu ciosów poniżej pasa, zamiast nadstawiania drugiego policzka, nie stanowi problemu i powodu do przeprosin czy refleksji nad sobą, dla gorliwej katoliczki problem stanowi, że jawny gej został wybrany prezydentem miasta. Czyli polski katolicyzm w normie. I ta uwaga też jest wyrazem moich antypolskich poglądów.

Osoby pozbawione polotu biorą się za pisanie książek, szkoda, że nie biorą się te, które piszą świetnie. Na szczęście się przymierzają: O tym, że postanowiłam zrobić oszałamiającę karierę jako pisarka. Oczywiście należy wyrazić oburzenie z powodu antypolskiej tezy sformułowanej w tym wpisie, jakoby polskie autorki były kiepskawe. Podobnie jak z powodu antypolskiego poglądu, przebijającego z wpisu Gra w durnia na blogu prowadzonym przez sędziego, że polski wymiar sprawiedliwości nie działa jak należy.

Polski obywatel jako pracownik amerykańskiej firmy wziął łapówkę od Chińczyków (globalizacja), po czym nawiał do kraju i zgłosił się do prokuratury, że chce pójść siedzieć, ale w Polsce. Amerykanie zażądali ekstradycji, sąd odmówił, bo swoich obywateli nasze państwo wydaje tylko w wyjątkowych wypadkach. Wyższa instancja nakazała jednak sprawę zbadać ponownie. Przepisy mówią, że jeśli łapówkarz doniesie na siebie, a prokuratura nie wiedziała wcześniej, że łapówkarz, może on uniknąć kary. A to zaniepokoiło sąd apelacyjny: „Sąd I instancji musi zatem rozważyć, czy donos na samego siebie nie spowoduje, że Wojciech M. mógłby uniknąć w Polsce kary”. Innymi słowy, przepis daje możliwość uniknięcia kary, ale korzystanie z niego z taką intencją należy tłumaczyć na niekorzyść oskarżonego. Paragraf 22.

Przeniosłem numer telefonu do Plusa. Został wyłączony w starej sieci, a nie został włączony w nowej. Na pretensje, że miało to być skoordynowane, pracownik infolinii wyjaśnił, że jest weekend, a w weekend Plus nie włącza (później wyszło na jaw, że weekendy w Plusie obejmują też poniedziałki). Udzielanie odpowiedzi na pytania inne niż zadane jest dość typowe dla konsultantów na różnych infoliniach. Kwestia, czy kryterium przyjęcia jest IQ poniżej 90, czy udają oni głupszych, niż są. Potem się okazało, że szeregu usług dodatkowych nie da się wyłączyć za pomocą SMS-ów, chociaż miało się dać. Przy czym Plus nie od razu to ujawniał. SMS: „Wyłącz usługę Na Cholerę Mi Ta Usługa”. Odpowiedź: „Potwierdź, że chcesz wyłączyć usługę Na Cholerę Ci Ta Usługa”. „Potwierdzam”. „Nie da się wyłączyć usługi. Zadzwoń na infolinię”. Jeśli chcesz siku, wciśnij jeden. Jeśli chcesz kupę, wciśnij dwa. Jeśli nie znasz polskiego, wciśnij trzy. Nie wciskaj, do cholery, zera, jeśli chcesz się połączyć z konsultantem, zaczekaj, aż ci powiemy, że masz wcisnąć zero. Muzyczka. „Dlaczego nie mogę wyłączyć usługi SMS-em, chociaż jest powiedziane, że mogę wyłączyć SMS-em?”. „Zaraz panu wyłączę”. Muzyczka. Do jasnej Anielki, nie pytałem, kiedy pani mi wyłączy, tylko dlaczego nie mogę wyłączyć. A potem dowiedziałem się, że za dialogi na cztery nogi z konsultantami i wysłuchiwanie muzyczki płacę. Bo Plus bierze kasę od klientów za dzwonienie na infolinię. Á propos płacenia Plus przysłał mi fakturę. Anarchistą nie jestem i swoje rachunki reguluję, ale nie za usługi, które z racji przeniesienia numeru przez trzy miesiące miałem mieć za darmo. No to znowu infolinia (płatna, siku, kupa, muzyczka) i składanie reklamacji (z jakiś kwadrans). A kiedy się okazało, że nie muszę płacić faktury, to na wyświetlaczu telefonu pokazał się komunikat: „Tylko numery alarmowe”. W sumie logiczne: nie ma płatności, nie ma usługi.

Jesteś niezadowolony z francuskiego Orange albo niemieckiego T-Mobile? Przenieś się do polskiego Plusa, dowiesz się, jak wygląda prawdziwe dziadostwo.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Bloger oblężony

Moja krytyka blogerów chwalących grafomańską powieść, a jeszcze bardziej pretensje pewnego autora o nieprofesjonalną recenzję – pretensje wyrażone, w mojej opinii, w formie niedopuszczalnej – wywołały dyskusję na temat blogowania o książkach.

O blogerach wypowiadałem się lata temu, byłem wówczas bardzo pozytywnie nastawiony do tej formy omawiania książek i chociaż nadal jestem – najlepsze analizy moich powieści napisali blogerzy, a nie zawodowi krytycy – to, niestety, nie da się nie zauważyć, że od tamtego czasu, zgodnie z zasadą, że pieniądz gorszy wypiera lepszy, blogów słabych znacznie przybyło i przesłaniają one te, których autorzy rzeczywiście mają coś do powiedzenia. Ale nie mam pretensji o to, że ktoś, kto nie dysponuje warsztatem krytycznoliterackim, wypowiada się na temat przeczytanej książki. W przeciwieństwie do rzeczonego autora nie oczekuję, że bloger będzie zamieszczał fachowe recenzje. Osobiste wrażenia, przemyślenia są dla autora i innych czytelników równie cenne, jeśli nie cenniejsze, niż analiza zawodowca. Blogowe notki są nową, nieznaną wcześniej formą pisania o książkach, więc wcale nie muszą pokrywać się z którąś uprzednio istniejących. Ale tego nie dostrzegają nie tylko niektórzy pisarze, lecz także sami blogerzy. I na tym, moim zdaniem, polega problem. Że blogerzy – głównie słabi – nie dostrzegają, iż możliwość pisania w internecie o książkach nie jest zakwalifikowaniem ich jako krytyków literackich (nawet jeśli dostają książki z wydawnictw) i że opinia wyrażona na blogu to nie dyskusja z przyjacielem o przeczytanej książce.

Co do statusu recenzenckiego. Bloger wprawdzie fachowej recenzji nie pisze, ale się na takową sili. Ponieważ pierwsze, co kojarzy z recenzji w prasie, jest to, że zawierają jakąś formę streszczenia, to powieść streszcza. Zwykle zbyt obszernie, ujawniając fakty, których ujawniać nie powinien, nieraz aż po zwroty akcji, a w ekstremalnych przypadkach również zakończenie. Własnych opinii, przemyśleń, refleksji związanych z książką starcza na trzy zdania, więc tym streszczeniem zapewnia swojemu wpisowi odpowiednią objętość. A ta opinia nie jest formułowana jako przedstawiająca własny punkt widzenia, tylko jako obiektywne ustalenie. Zamiast pisać „powieść mi się podobała / nie podobała”, bloger obwieszcza „powieść jest bardzo dobra / bardzo słaba”. Ale to małe piwo w obliczu problemu, jakim jest podawanie nieprawdziwych informacji o treści książki. Bloger czegoś nie zrozumiał, nie doczytał, coś przekręcił i ogłasza światu, że autor nie umie logicznie myśleć, nie zna się itd. A potem powtarza tę prawdę objawioną w komentarzach na innych blogach, jeśli gdzieś natrafi na recenzję książki tegoż autora (niekoniecznie tej samej).

Cóż prostszego, zapyta ktoś, jak napisać do blogera i poprosić go, żeby usunął z notki spojlery, oraz zamieścić komentarz wskazujący, że dane fakty z powieści zostały błędnie przytoczone? Też byłem taki naiwny. Niestety, bloger, który nie rozumie, co czyta i że recenzja nie polega na opowiedzeniu całej książki, nie rozumie też tego, co się do niego pisze. Kiedy więc poprosiłem o usunięcie spojlerów blogerkę, która, zachwycona moim kryminałem, ujawniła z niego praktycznie wszystko poza nazwiskiem mordercy, dowiedziałem się, że nie mam prawa ingerować w jej opinię, bo ona może mieć taką opinię o książce, jaką chce (sic!). Ktoś powie, trafiło na niekumatą. Nie. Za każdym razem napomnienie, że nie wolno ujawniać zwrotów akcji czy zakończenia, jest traktowane jako zwalczanie opinii recenzenta. Pytanie, dlaczego autor miałby zwalczać pozytywną czy wręcz entuzjastyczną opinię o swojej książce, w głowie tego recenzenta się nie rodzi. To proszę teraz zgadnąć, jakie szanse ma autor, który domaga się usunięcia spojlerów z negatywnej recenzji. Takie, jak piszący sprostowanie, że recenzent myli fakty z powieści. Bez względu na to, w jak suchy i rzeczowy sposób to zrobi, dowie się, że napada na blogera, obraża go itd. Słabi blogerzy mają silnie rozwinięty syndrom oblężonej twierdzy. Zrobiłem ten błąd, że odpowiedziałem na zarzut jednej z blogerek (sformułowany w nader pozytywnej recenzji), że nie powinienem opisywać niemoralnych czy przestępczych zachowań pewnej grupy ludzi, bo ci ludzie robią dużo dobrego. Zostało to potraktowane jako zamach na jej wolność recenzencką i kneblowanie jej ust i nie ma szans, żeby pojęła, że to merytoryczna polemika (choć tłumaczyli jej to również inni komentujący). Blogerzy nie chcą polemik, a już na pewno nie ze strony autora, chcą komentarzy w stylu „miodzio reckę napisałaś”, a od autora co najwyżej podziękowań. Jeśli zaś pisarz jest tak głupi, że wdaje się w polemikę, to dowie się od blogera lub stałych czytelników jego bloga, że nie powinien dyskutować o swojej książce, jak mu się blog nie podoba, to nie musi go czytać, a Zosia, Kasia czy Basia ma prawo pisać, co chce, i może nie ma pojęcia, o czym pisze, ale to jej tego prawa nie odbiera.

Te komentarze pokazują całe niezrozumienie istoty zjawiska blogowania o książkach czy szerzej publicznego wypowiadania się w internecie.

Kiedyś rzeczywiście istniała zasada, że autor nie ma wdawać się z recenzentem w polemikę. Na mój gust wzięła się stąd, że autor nie miał po prostu takiej możliwości, gdyż jak gazeta zamieściła recenzję krytyka idioty, to niespecjalnie miała ochotę zamieszczać tekst polemiczny ten fakt ujawniający. A własnej gazety pisarz zwykle nie posiadał. Czasy się jednak zmieniły, teraz jeśli bloger skasuje mu komentarz, autor ma własnego bloga, gdzie może polemizować. W blogowych tekstach jest też więcej punktów zaczepienia taką polemikę uzasadniających (bo z samą opinią o książce rzeczywiście nie należy dyskutować). Jeśli jakaś zawodowa krytyczka chciałaby udowadniać, że „Przypadki Robinsona Crusoe” to powieść antyfeministyczna, bo na wyspie nie ma ani jednej kobiety, redakcja gazety by jej takiej bzdury nie puściła, w wypadku blogów podobnego sita nie ma.

Problem nie polega na tym, że autor wdaje się w polemikę z blogerem, tylko na tym, że bloger nie jest w stanie tej polemiki podjąć. A nie jest w stanie podjąć, bo nikt go w szkole nie nauczył dyskutować, jedyny zaś wzór dyskusji, jaki zna, to debaty polityków, którzy w ogóle nie dyskutują o faktach, tylko nad swoimi głowami przemawiają do elektoratów. Zamiast więc zidentyfikować argument, przeanalizować go i nań odpowiedzieć, wpada w panikę i szuka wyjaśnienia dla sytuacji, która go przerosła. Zjechał książkę, nie spodziewał się, że skrytykowany do niego napisze, więc chowa się za podwójną gardą twierdzenia, że autor go atakuje, bo nie może znieść krytyki. W głowie mu się nie mieści, że pisarz jest trochę inteligentniejszy od małpy i nie skacze z radości na widok banana ani nie zanosi się płaczem, kiedy tego banana nie dostał. Pisarzowi (nie mylić z rozhisteryzowanymi self-publisherami) negatywna opinia o książce zwykle szczerze wisi (bo ma świadomość, że takich nie uniknie), za to nieźle potrafią go wkurzyć bzdury w pozytywnej.

Wezwanie do nieczytania niepasującego nam bloga odnosi się raczej do innych krytycznych blogerów niż do pisarza (ten siłą rzeczy ma prawo być zainteresowany, co piszą o jego powieści), ale jest tak samo absurdalne. Bo to najprostsza droga to tworzenia kół wzajemnej adoracji. Właśnie należy zachęcać ludzi, by czytali teksty autorów o innych poglądach niż ich własne. I do podejmowania polemiki. Apel o nieprowadzenie wojen, skupienie się na pisaniu pozytywnych recenzji i komentowaniu tylko tego, co nam też się podoba, jest tak w zasadzie apelem o intelektualną stagnację i wzajemnie poklepywanie się po plecach. A przecież literatura stawia pytania, kwestionuje, drażni i powinna skutkować dyskusją, intelektualnym fermentem, ścieraniem się opinii. Niezdrową jest właśnie sytuacja, kiedy pod opinią o książce jest kilkanaście czy kilkadziesiąt komentarzy i żadnego polemicznego z jej treścią. Natomiast rzeczywiście problemem jest to, że negatywny komentarz, krytyka, są traktowane jako wypowiedzenie wojny, a nie wszczęcie dyskusji. Bo Polacy nie umieją dyskutować. Zamiast rozważyć merytorycznie argument, rozważają, czy ten, kto go sformułował, miał odpowiednie uprawnienia i kwalifikacje, by to zrobić, z jakich niecnych pobudek go zgłosił i co chce w ten sposób osiągnąć. Oczywiście taka ewentualność, że ktoś chce merytorycznie jakąś kwestię przedyskutować, w ogóle nie jest brana pod uwagę.

Do pozamerytorycznego zwalczania krytyki należy też twierdzenie, że słaby bloger coś tam sobie pisze, ale może to jego jedyna radość w życiu, więc nie ma co go flekować. Tymczasem jedyną istotną okolicznością dla ustalenia, czy można flekować, czy należy zostawić w spokoju, jest kwestia, gdzie pisze. Pisze w internecie, czyli publicznie, jego tekst może przeczytać praktycznie każdy, kto zna dany język. A w takiej sytuacji domaganie się immunitetu na zasadzie, może i ja jestem idiotą, ale to mój kawałek podłogi, jest nie do obrony. Swój kawałek podłogi można mieć w prywatnym mieszkaniu, a nie w publicznym budynku. Jeśli ktoś ogłasza swoje teksty publicznie, to musi się liczyć z tym, że będą publicznie krytykowane. A blogerzy najwyraźniej do przyjmowania krytyki jeszcze nie dorośli. Chcą pisać i oceniać innych, ale na ocenę swojego tekstu reagują oburzeniem, obrażaniem się albo w ogóle odsądzaniem krytyka od czci i wiary. Tymczasem jest to reakcja nie fair wobec krytyka, bo nie zrobił on nic zdrożnego. Jeśli bloger nie życzy sobie, by ktoś polemizował z jego tekstem, to może bloga zamknąć (jest taka techniczna możliwość) i udostępniać go tylko wybranej grupie osób.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Eviva kłamliwa

Luiza „Eviva” Dobrzyńska, jedna z recenzentek chwalących „Obsesję”, postanowiła zdyskredytować mnie na swoim blogu w odwecie za krytykę, że wciska czytelnikom ten grafomański płód jako dobrą literaturę. W tekście pod tytułem Każdy wieloryb ma swoją wesz (proszę zgadnąć, którym z tych zwierzątek jestem ja :-) przedstawia tę krytykę tak:

Zostałam (…) zmieszana z błotem na równi z autorką książki, którą recenzowałam.

Dowiadujemy się więc, że w świecie self-publishingu prześmiewcza analiza cudzego tekstu jest zmieszaniem autora z błotem. Z tego wniosek, że grafomański utwór można tylko zachwalać, chwaląc, co najwyżej powściągliwie wskazać na jakieś niedociągnięcia, ale jeśli ktoś nie chce zachwalać, tylko ujawniać, że dno, morda w kubeł. Dobrzyńska nie wyjaśnia też, dlaczego wnikanie, co jest przyczyną, że zachwyca się grafomańską powieścią, miałoby być mieszaniem jej z błotem. Ale niespodziewanie na to wnikanie odpowiada i tłumaczy „recenzja była pozytywna, bo (…) potrafię docenić dobry warsztat”. Przypomnę, że mówimy o Marcie Grzebule, która w ramach swojego dobrego warsztatu (docenionego przez Dobrzyńską) porównuje błyskawice do prostych srebrnych sztyletów, każe marznąć swoim bohaterom w ciepłych pomieszczeniach, a mężczyznom spadać jak liście, używa frazeologizmów „mieć coś na wyciągnięcie języka” i twierdzi, że umysł boli. Sprawa byłaby zatem jasna: Dobrzyńska ma takie kwalifikacje na krytyka literackiego, jak głuchy na jurora w konkursie szopenowskim. Z tego względu udowadnianie, że są gorsze pornole niż „Obsesja”, kładłbym raczej na karb wtórnego analfabetyzmu niż świadomego unikania polemiki. Dobrzyńska nie dostrzega, że nie czepiam się tego, że „Obsesja” jest pornosem, tylko tego, jak ten pornos jest napisany.

Każdy ma prawo do swojej opinii. Proszę bardzo, niech ją sobie ma. Niech ją nawet wypowiada.

Czy ta łaskawość Dobrzyńskiej w zezwalaniu mi na krytykę nie jest rozczulająca? Ale są pewne obostrzenia:

(…) ma na koncie bodajże jedną wydaną książkę. (…) Pan P. (…) wszystko, co umie robić, to krytykować innych, i to w niewybredny sposób. Jeśli robi to ktoś, mający poważne osiągnięcia, można rzecz ścierpieć, ale… właśnie te osiągnięcia trzeba mieć. A pan P. nie ma.

Dobrzyńska doskonale wie, że książek wydałem więcej, ale chce dopasować mój dorobek do swojej tezy, więc łże jak pies (co byśmy zostali przy nawiązaniach do zwierząt), redukując liczbę moich powieści do jednej, i to jeszcze nie wiadomo, czy aby na pewno wydanej („bodajże”). Zauważmy, że nawet te kłamliwie podane czytelnikom jej bloga osiągnięcia pozostają poza zasięgiem Dobrzyńskiej, która bezskutecznie dobija się do wydawnictw i w normalnym trybie nie zdołała wydać ani jednej powieści. Pytanie więc, dlaczego pozwala sobie na krytykę, jeśli do tego trzeba mieć „poważne osiągnięcia”. A skoro moje pięć napisanych książek (wydanych bez „współfinansowania”) i wcześniej dwadzieścia przetłumaczonych jest niczym, to co osiągnęła Luiza Dobrzyńska? Mniej niż zero?

Jednak personalne poniewieranie autorką, która co prawda wydaje głównie ebooki, ale ma o niebo więcej czytelników niż pan P., jest złośliwym nękaniem, bezinteresownym hejterstwem, a nawet stalkingiem.

„Personalne poniewieranie” jest kolejnym kłamstwem Dobrzyńskiej, bo o autorce nie napisałem ani słowa, zajmowałem się wyłącznie jej tekstem. Pytanie, czy Dobrzyńska kłamie świadomie, czy, co typowe dla grafomańskiej kliki, nie odróżnia ataku na tekst od ataku na człowieka. Grafomani, jak wiadomo, są ze swoimi tekstami zrośnięci. Natomiast nie ulega wątpliwości, że Dobrzyńska z premedytacją mija się z prawdą, pisząc, że Grzebuła ma „o niebo więcej” czytelników ode mnie. Dobrzyńska po pierwsze wie, jak mikroskopijną sprzedaż osiągają self-publisherzy, a po drugie nie ma dostępu do danych o nakładach moich książek, pozwalających jej takiego zestawienia dokonać. Nie przeszkadza jej to tworzyć faktów, wskazujących na moje niecne motywacje. No i pani self-publisherka najwyraźniej nie rozumie pojęć „nękanie” i „stalking”, co może wyjaśnia, dlaczego nie potrafi napisać książki nadającej się do wydania – żeby to zrobić, trzeba znać znaczenia słów, którymi człowiek się posługuje. Co do hejterstwa i, ponownie, personalnego poniewierania, to wpis Dobrzyńskiej stanowi znakomitą ilustrację, na czym to polega. Piszemy o adwersarzu per „ten osobnik”, „hejter”, z pogardą informujemy, że „nic sobą nie przedstawia”, a zamieszczenie przez niego krytyki definiujemy jako „wyrzyganie rzeki jadu”. Ciekawe, że grafomańska klika tak uwielbia oskarżać mnie o to, co sama robi.

Paweł P. (…) niczego tak nie lubi, jak „dokopywać grafomanom”.

Dobrzyńska przez użycie słowa „dokopywać” sugeruje, że branie pod lupę grafomańskiej twórczości jest w jakiś sposób zajęciem nieprzyzwoitym, deprecjonującym krytyka, naruszającym normy współżycia społecznego. Grafomani najwyraźniej nie chcą przyjąć do wiadomości, że ich teksty po publikacji podlegają ocenie, że każdy, komu przyjdzie na to ochota, może rozebrać je na czynniki pierwsze i nie ma w tym nic nagannego. Znaleźli sobie sposób, by z wypocinami, które wcześniej trafiały do koszy, dotrzeć do czytelników, a jednocześnie de facto domagają się immunitetu: wara od naszej twórczości. A jeśli, ktoś owo „wara” ignoruje, to staje się przedmiotem ordynarnej napaści z ich strony: od negowania dorobku począwszy a na komentarzach w takim stylu, jak pod wpisem Front Obrońców Grafomanii, skończywszy.

Ale to nie koniec publicznych wystąpień naszej przedstawicielki vanity press. Udzieliła ona wywiadu Sztukaterowi, w którym została zapytana o swój status:

Szt.: Czy uważasz się już za „pełnoprawną” pisarką?
L. D.: Trudno powiedzieć, kto jest pełnoprawnym pisarzem, a kto nim nie jest.

Akurat bardzo łatwo, chyba że chce się zaciemnić obraz, żeby załapać się do tego grona, do którego bardzo chce się należeć, a się nie należy.

Jeśli jako kryterium przyjmiemy wydawanie książki w którymś z oficjalnych, tradycyjnych wydawnictw, to na przykład Lech Wałęsa może zostać uznany za pisarza

Po pierwsze „wydanie książki” albo „wydawanie książek”, a po drugie Lech Wałęsa nie może zostać uznany za pisarza, bo nie napisał żadnego utworu literackiego. Nie wszystko, co lata, jest od razu samolotem.

a Maria Pawlikowska-Jasnorzewska czy Juliusz Słowacki już nie, publikowali bowiem za własne pieniądze.

Dobrzyńska jest tak odporna na argumenty, jak prawdziwe wydawnictwa na jej twórczość. Parę razy już jej napisano, że nie można przykładać historycznej miarki do współczesnych zjawisk, a ta swoje. Wydawania własnym sumptem w wieku XIX i pierwszej połowie XX nijak nie da się porównać z obecnym vanity press, ale przecież trzeba się dowartościować. Szkoda, że od Dobrzyńskiej nie dowiadujemy się, kto jest tą współczesną Pawlikowską-Jasnorzewską i tym współczesnym Słowackim? Marta Grzebuła i Adrian Saddler?

Sama wolę myśleć, że rację w tym względzie miał Michaił Bułhakow, który stwierdził :
– Pisarzem jest ten, kto napisał książkę. Czy została wydana, czy nie, to sprawa drugorzędna.

Nie wymagajmy od niepisarki, by wiedziała, kiedy się stosuje cudzysłów, a kiedy kwestie dialogowe, i skupmy się na słowach Bułhakowa. Pisarze wypowiadają się na temat pisarstwa, przy czym ich wypowiedzi – jak ta powyższa – są zwykle natury filozoficznej, a nie praktycznej. Gdyby potraktować tę wypowiedź literalnie – jak czyni to Dobrzyńska – należałoby przyjąć, że Bułhakow za pisarzy uznaje grafomanów, zaczerniających papier bezładnym słowotokiem. A tego autor „Mistrza i Małgorzaty” oczywiście nie robi.

Na pewno nie jestem zwolenniczką robienia z literatów jakiegoś elitarnego klubu, do którego wstęp mają jedynie ci oficjalnie zaakceptowani przez specjalistów od marketingu. Może gdybym była rozpieszczaną przez redaktorów autorką z jakiejś Fabryki Słów, Zysk czy Próżyńskiego i Ska, myślałabym inaczej.

Dlaczego nie jest, może wyjaśnia fakt, że nie potrafi utworzyć dopełniacza od nazwy „Zysk” i nie wie, że Zysk i Prószyński nie są rodzaju żeńskiego. Ale mamy nową teorię Dobrzyńskiej, jak się w Polsce zostaje pisarzem: otóż trzeba zostać „oficjalnie zaakceptowanym przez specjalistów od marketingu”. Dobrzyńska po raz kolejny, tłumacząc własną nieudolność, obraża ludzi, którzy talentem, ciężką pracą i niesłychaną cierpliwością doszli do tego, że mogą chlubić się mianem pisarza. Dotąd pisarze dowiadywali się od pani self-publisherki, że zadebiutowali, bo w odróżnieniu od niej mieli plecy, znane nazwisko albo status celebryty (można wymieniać szereg nazwisk dowodzących, że to nieprawda, ale Dobrzyńska taki dowód ignoruje), teraz dowiadują się, że zostali zaakceptowani przez specjalistów od marketingu. Dobrzyńska nie wydała normalnie żadnej książki, nie ma bladego pojęcia, jak przebiega procedura akceptowania książki do druku, więc opowiada deprecjonujące innych głupoty. Książki do wydania kwalifikuje nie dział handlowy, lecz dział literacki danego wydawnictwa. I powieść nie musi być potencjalnym bestsellerem, żeby wydawnictwo zechciało ją wydać. Dobrze napisaną rzecz, dobrze opowiedzianą historię wydawnictwo jest w stanie sprzedać w zadowalającym je nakładzie. Najpierw ocenia się poziom powieści, a dopiero później szuka dla niej strategii marketingowej.

Ponieważ jednak jestem po tej drugiej stronie, miałam okazję poznać twórczość pisarzy niszowych, tworzących nie dla pieniędzy, a z potrzeby serca.

I dalsze obrażanie, że pisarze publikujący normalnie nie tworzą „z potrzeby serca”. Dobrzyńska nie potrafi odczytywać rzeczywistości, dostrzegać istoty zjawisk i łączących ich relacji, co pewnie jest jednym z powodów, dlaczego nikt nie chce publikować jej książek. Bo ta umiejętność przekłada się na to, że pisarz ma czytelnikowi coś do powiedzenia, może mu coś objaśnić. Przede wszystkim w Polsce mało kto pisze dla pieniędzy. Na pisaniu zarabia garstka, a można spokojnie założyć, że duża część tej garstki nie przestałaby pisać, gdyby przestała zarabiać. Pisarz niszowy to pisarz wydający utwory trudne, ambitne, skomplikowane formalnie i językowo, które siłą rzeczy nie są przeznaczone dla masowego czytelnika. Self-publisher nie jest pisarzem niszowym, to, że nie trafia do masowego czytelnika, nie wynika z rodzaju literatury, bo zwykle tworzy on w gatunku popularnym (romans, kryminał, fantasy), tylko z poziomu tej literatury.

Wśród autorów zmuszonych do selfpublishingu są prawdziwe perły, należało by je tylko powyławiać.

A może, zanim zacznie się zachwalać grafomańskie wypociny jako perły, należałoby najpierw zadbać o wiarygodność i nauczyć się ortografii? Co Dobrzyńska uznaje za perłę, pokazałem trzy tygodnie temu. Fakty są takie, że niczego nie trzeba wyławiać. Jak podają recenzenci serwisu "Książka zamiast kwiatka", na sto pozycji ze współfinansowaniem standardy drukowalności (do pereł jeszcze daleko) spełniają trzy. Nie trzydzieści, nie trzynaście, tylko trzy.

(…) pisarze oficjalnie uznani za wartych wydania przez tradycyjną oficynę, nawet jedną z mniejszych, rzadko kiedy potrafią zdobyć się na wyciągnięcie ręki do selfpublisherów.

Tu aż się prosi, żeby przeprowadzający wywiad zapytali, na czym to wyciągnięcie ręki miałoby polegać. Niestety, obecnie wywiady przeprowadza się tak, że autorowi przesyła się gotowy zestaw pytań i niech pisze odpowiedzi. Potem to, co napisał, wrzuca się do sieci. Żadnej próby przyciśnięcia, zadania niewygodnego pytania w nawiązaniu do którejś z odpowiedzi, choć technicznie jest to możliwe. Wystarczyłoby pytania przesyłać sukcesywnie, a nie wszystkie naraz, formułować je dopiero w trakcie wywiadu. W tej sytuacji to ja zapytam. Co znaczy, że miałbym do Dobrzyńskiej wyciągnąć rękę? Nauczyć ją pisać? Znaleźć jej wydawcę?

Najczęściej usiłują za wszelką cenę wytłumaczyć im, że skoro ich nie zakwalifikowano do wydania, są grafomanami i powinni złamać pióro. (…) Nie bardzo rozumiem, czemu zależy im na wdeptywaniu tych ludzi w ziemię.

A niby dlaczego twierdzenie, uzasadnione w 97% przypadków, że ktoś jest grafomanem, ma być wdeptywaniem go w ziemię?

(…) widzę natomiast, jak [zawodowi pisarze] traktują „maluczkich”, którzy próbują bezprawnie ich zdaniem wedrzeć się na Parnas.

Kolejny przykład na to, że Dobrzyńska nie potrafi dostrzegać faktów. Nikt nie broni jej wdzierać się na Parnas, nikomu nie przychodzi do głowy wygłaszać takiej bzdury, że próba zdobycia Parnasu byłaby z czyjejkolwiek strony „bezprawna”. Szkopuł w tym, że Dobrzyńska na razie wdrapała się na Mount Villingili, ale jest przekonana i twierdzi, że siedzi na Parnasie, i domaga się od innych, by to jej wyobrażenie uznali za rzeczywistość.

Ich stosunek do selfpublishingu bywa nie tyle nawet lekceważący, co wręcz agresywny, żeby nie rzecz chamski.

Powiedziała pani, która na analizę grafomańskiej powieści reaguje hejterskim tekstem, kampanią kłamstw i odsądzaniem krytyka od czci i wiary.

Nie wszyscy zawodowi pisarze są tacy, jednak przyznaję z bólem, że większość z nich po prostu ma selfpublisherów za nic, zapominając że wartość książki weryfikują nie jej współcześni, a następne pokolenia, dla których obecny proces wydawniczy nic nie będzie znaczył.

A Dobrzyńska wysiadła właśnie z wehikułu czasu i już wie, że następne pokolenia będą cenić jej twórczość na równi z takim Lemem.

Jeśli jako jedyne kryterium literackiego geniuszu przyjmiemy sukces komercyjny, to Helena Mniszkówna powinna mieć pomnik w każdym mieście. Myślę jednak, że literatura coś więcej.

Zgrabne. Najpierw Dobrzyńska wkłada w usta swoich adwersarzy tezę, której ci nigdy nie stawiali, a potem ją obala.

Wydałaś cztery książki w dość krótkim terminie. To wynik godny pozazdroszczenia.

Co jest godne pozazdroszczenia? Że ta pani ma na tyle dużo pieniędzy, by realizować swoje zachcianki? Przecież ona nie wydała żadnych książek. Zapłaciła firmie, która przyjmie każdy bełkot, by wydrukowała to, czego nie chcą wziąć normalne wydawnictwa.

A na koniec quiz.
Pytanie: Jak Dobrzyńska zareaguje na mój tekst?
a) stwierdzeniem, że jestem psychiczny, lub inną formą personalnej napaści;
b) merytoryczną polemiką;
c) milczeniem.