poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Poślizg

Ponieważ zapowiadałem nowego Przygodnego na kwiecień, kwiecień zbliża się do końca, Przygodnego nie ma, dostaję zapytania, co z nim. Niestety, jest poślizg, nowa data premiery została wyznaczona na 22 maja. Ale wydawnictwo zapewnia, że dalszej obsuwy nie będzie, bo na dwudziestego drugiego jest już zaplanowane spotkanie autorskie (we Wrocławiu, w bibliotece na Grabiszyńskiej) powiązane właśnie z premierą „Zbyt krótkiego szczęścia”.

Książka jest już złożona (będzie miała 442 strony), mam jeszcze dostać tekst do ostatecznej akceptacji, potem pójdzie do druku. Na razie mozolimy się nad blurbem, rozglądamy się też, czy jakaś sława nie chciałaby zarekomendować książki, więc jeśli ktoś z państwa jest sławny, czytał „Gdzie mól i rdza” i mu się podobało, to proszę się zgłaszać :-)

Posiadacze „Gdzie mól i rdza” spojrzeli może, że „Zbyt krótkie szczęście” ma być dłuższe, ale to złudzenie spowodowane tym, że „Mól” został wydrukowany małą czcionką. Generalnie, składając książkę, można ją tak ścieśnić albo rozdąć, że liczba stron często nie niesie żadnej informacji o faktycznej objętości powieści (ostatnio w modzie jest rozdymanie). Jak grube są więc moje książki? Obiektywną miarą są arkusze (jeden arkusz to 40 000 znaków), ale to przelicznik dla światka wydawniczego, dla przeciętnego czytelnika raczej kłopotliwy, więcej powie mu liczba słów.

Najcieńsze jest „Między prawem a sprawiedliwością”, które ma tych słów około 70 000. Taka książka bez ścieśniania i rozdymania powinna mieć 300 stron, miała 378. Druga w kolejności „Kanalia” jest ciut większa, 73 000 słów, pierwsze wydanie miało 256 stron, drugie 400. „Gdzie mól i rdza” liczy sobie prawie 96 000 słów, co powinno dać 400 stron, łamacz zmieścił się na 382. Najbardziej rozpisałem się przy „Niepełnych”, przekraczając magiczną setkę, wyszło 102 000 słów. W tym przypadku 424 wydrukowanych stron odpowiada niemal dokładnie tej modelowej książce. Gdzie jest w tym wszystkim „Zbyt krótkie szczęście”? Dokładnie pośrodku. Ma trochę ponad 80 000 słów.

Zacząłem pisać kolejną książkę – na razie nie ujawnię jaką, choć nawet tytuł już mam – i przez dwa dni napisałem dokładnie 2149 słów. Zakładając, że objętościowo wyjdzie jak ta ostatnia, do końca zostało niecałe 78 tysięcy słów. Wydaje się, że to tylko 78 dni, ale choć zdarzało się mi się napisać jednego dnia nawet 1700 słów, to jednak znaczniej częściej ta liczba oscyluje wokół pięciuset. Oczywiście to jest dopiero pierwsza wersja, wymagająca ponownego przeczytania, niekiedy tylko doszlifowania, ale często przerobienia lub dopisania całych fragmentów. Wziąwszy pod uwagę, że nie pisze się każdego dnia, bo zwykle pisarz ma inne obowiązki, a i odpocząć potrzebuje, stanie się jasne, że tworzenie literatury to nie jest zajęcie dla niecierpliwych i chcących od razu widzieć rezultat.

I jeszcze o tym, że będzie mnie można spotkać w dwóch miejscach. 2 maja w piątek w Parku Miejskim w Strzelinie odbędzie się Piknik Rodzinny, będący finałem akcji charytatywnej na rzecz chorej Ani Kuczery, i gdzieś tam przy jakimś stoliku będę ze swoimi książkami. Początek pikniku o godz. 15.00. Też o godzinie piętnastej, ale w czwartek ósmego maja będę miał spotkanie autorskie w bibliotece w miejscowości Gać.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Kryminał sam się napisze, czyli towarzystwo dobrane pod moje zagadnienia

Pisarstwo to samotne zajęcie, więc pisarz szuka towarzystwa. Szukając towarzystwa, natrafiłem na ofertę Klubu Pisarza.

„Witaj serdecznie w elitarnym i pierwszym w kraju Klubie Pisarskim o tak szerokim zasięgu”. (Kacper Kucharski „Przyłączysz się?”)

Klub dla masowej elity.

„Bycie klubowiczem to szansa na nawiązanie nowych kontaktów, przyjaźni, a poznani ludzie zostają bardzo dobrymi przyjaciółmi ze względu na fakt połączenia się ludzi o tych samych zainteresowaniach”.

A ludzie powstają ze względu na fakt połączenia się ludzi niekoniecznie o tych samych zainteresowaniach.

Dlaczego jeszcze warto zapisać się do tego klubu? Bo gdzie indziej „nie natrafisz na towarzystwo dobrane pod Twoje zagadnienia”. (Wieszcz Narodowy „Dlaczego Klub Pisarza a nie facebook”)

A co to za towarzystwo? „(…) klub osób, które mają za cel pisać i wydawać jak najwięcej jak najlepszych bestselerów oraz uczestniczyć w życiu pisarzy”.

Piszemy zapotrzebowanie, wydajemy z magazynu najlepszy seler, jaki mamy, i staramy się nakarmić nim pisarkę, żeby uczestniczyć w jej życiu.

„Gdy podzielisz się z innymi np. kawałkiem swojej fabuły, inni klubowicze mogą wskazać Ci błędy w koncepcji, nielogiczne fragmenty, albo dodać kilka trafnych uwag, które dodadzą więcej smaku i emocji do Twojej historii; pamiętaj, że dwie głowy to nie jedna, a co, jeśli masz tych głów dziesiątki albo setki?”. („Przyłączysz się?”)

Tak, takie dwugłowe cielę jest mądrzejsze od jednogłowego, więc kiedy podzielimy się z nim kawałkiem fabuły (zamiast opłatkiem), wykoncypuje, co nie gra w całej fabule. A potem bez szkody dla cielaka jeden móżdżek będzie można usmażyć, żeby w historii było więcej smaku.

„Będąc samotną wyspą najczęściej kończy się tym, iż nasze niedokończone dzieło trafia do kosza na śmieci i nigdy nie ogląda światła dziennego. A często szkoda (…)” (Wieszcz Narodowy, „Dlaczego warto zapisać się do Klubu Pisarza”)

Rzeczywiście szkoda, że artykuły pana Wieszcza Narodowego nie pozostały niedokończone i nie trafiły do kosza na śmieci.

Wystarczy wejść do pierwszej lepszej księgarni i przewertować parę książek, by zorientować się, że polscy pisarze nie potrafią budować fabuł, sadzą byki i w ogóle odstawiają fuszerkę. Od tego tylko krok do wniosku, że po prostu nie wiedzą, jak się zabrać za pisanie książki, bo przecież teza, że w Polsce nie ma uzdolnionych ludzi pióra, byłaby z gruntu nieprawdziwa. Twórcy rzeczonego klubu dzielnie postanowili coś z tym zrobić i pisarz, który tam zajrzy, ma możliwość zapoznania się z szeregiem artykułów, zawierających wskazówki, jak powinien pisać książkę. Ewa Wiecha, autorka większości z nich (jeśli nie podano inaczej, cytaty pochodzą z jej artykułów), co prawda sama nigdy żadnej nie napisała i, jeśli wnioskować z języka, jej współpracownicy też nie, ale dzięki temu dysponują świeżym spojrzeniem, które ludziom zastygłym w rutynie może się przydać.

Taki pisarz starszej daty może na przykład nie wiedzieć, że już nie pisze się długopisem, bo „w ostatnich latach (…) najbardziej popularne stały się komputery” („Warsztat pisarski, miejsce pracy pisarza”), a konkretnie tablety, „najnowsze gadżety, które umożliwiają nam pisanie książki niemalże wszędzie. To spore ułatwienie, szczególnie, że wcześniej równie wielką mobilność wykazywała tylko zwykła kartka papieru, która przestała być wygodna” (Wieszcz Narodowy „Stosowanie nowych technologii w pisaniu książki”). „Niezawodny komputer z drukarką, dzięki czemu nie będziesz musiał się obawiać nagłego przepadnięcia utworu” („Warsztat…”) należy ustawić „przy oknie, dzięki czemu długo będziesz mógł korzystać ze światła dziennego”. Jako pisarza nie zawsze stać nas będzie na opłacenie rachunków i elektrownia od czasu do czasu wyłączy nam prąd. Z tego względu należy się zastanowić, czy nie lepsza byłaby maszyna do pisania, „której zaletą jest fakt posiadania od razu utworu w wersji ‘drukowanej’”. Jeśli nie mamy maszyny, należy „co pewien czas wydrukować nasz utwór, aby w razie utraty danych, posiadać jakąkolwiek formę dzieła”. Nam wydaje się to niewystarczającym zabezpieczeniem, ponieważ papier może spłonąć, rekomendujemy więc równoczesne rycie utworu na tabliczkach klinowych. „Aby tworzyć, trzeba mieć (…) właściwą atmosferę wokół swojej osoby”. Czyli powstrzymujemy się od puszczania bąków w pokoju, w którym pracujemy. „Dobrze by było, aby dany pokój był przeznaczony tylko do pracy, tzn. że będziesz mógł się w nim zamknąć i nie gotować jednocześnie obiadu czy też pilnował dzieci”. Dla tych, którym składnia pani Wiechy utrudnia zrozumienie zdania: piszemy w jednym pokoju, gotujemy w drugim, a dzieci zamykamy w kuchni.

Mając pokój, tablet, a jeszcze lepiej netbooka („w odróżnieniu od tabletu, posiadają one zwyczajną klawiaturę, dzięki czemu praca jest znacznie łatwiejsza”, „Stosowanie…”), możemy przystąpić do pisania naszej książki. Należy się przy tym wystrzegać błędów, ponieważ może się to skończyć tragicznie, o czym lojalnie uprzedza nas niejaka Ewa (chyba inna niż Wiecha) w nagłówku swojego artykułu: „Błędy w książkach, co powoduje porażkę tytułu”. Dowiadujemy się, że najgorsze są błędy logiczne. „Coś co sprawia, że czytelnik ma klasycznego karpika, bo nie potrafi rozeznać się w akcji. (…) Przykładowo: bohater biegnie ulicą, ściga kogoś a w następnej scenie pije herbatę. Zero wyjaśnienia kogo i dlaczego gonił oraz czy w ogóle dogonił”. Trzy błędy interpunkcyjne w tych zdaniach usprawiedliwia to, że akurat te nie są dla pani Ewy najważniejsze: „Interpunkcja współcześnie jest coraz bardziej zapominaną sprawą, co w sumie nie jest najlepszym zjawiskiem” – nie najlepszym, ale „da się z tym przeżyć, a i książkę przeczytać się da”. Wracając do logiki, to rzeczywiście oburzające, że bohater pije herbatę, trzymając czytelnika w niepewności co do tego, kogo i dlaczego gonił. Nie mówiąc już o tym, że kwestia, czy w ogóle dogonił, jest kluczowa, bo jeśli gonił na przykład takiego króliczka, to dogonienie byłoby niewskazane.

Poważnym wykroczeniem są błędy rzeczowe: „(…) jeśli akcja naszej powieści dzieje się we współczesnej Warszawie, nie możemy napisać, że znajduje się w niej Wieża Eiffla. Powód?” („Nie daj się wyśmiać, czyli na co uważać w trakcie pisania?”). Powód jest oczywisty, wieża („błędy ortograficzne to coś, co powinno całkowicie dyskwalifikować książkę”, „Błędy…”) Eiffla stała w XIX-wiecznej Warszawie, a potem Francuzi ją nam gwizdnęli. Jeśli jednak chcemy napisać, że Wystawa Światowa odbyła się w Warszawie, mamy większą swobodę: „Mało który odbiorca bierze książkę i zaczyna wyszukiwać, czy aby na pewno takie miejsca/wydarzenia miały miejsce”. Skoro jesteśmy przy miejscach, które miały miejsce, możemy przejść do błędów frazeologicznych, również przez doradczynie niezalecanych: „To naprawdę może sprawić, że nasz tekst będzie po prostu wyśmiany” („Nie daj się wyśmiać, czyli na co uważać w trakcie pisania? cz. 2”). Frazeologia może posłużyć do scharakteryzowania postaci: „jeśli (…) nasz bohater ma popisywać się inteligencją, nie wkładajmy mu do ust takich zwrotów jak: ‘Dwie lewe nogi’ czy też ‘Wybierasz się jak mrówka za morze’”. Wkładajmy mu do ust watę. Dialogi są bardzo ważne, „trudno bowiem napisać coś, co będzie jedynie narracją, i nie zabije przy okazji czytelnika z nudów”. Umarlibyśmy z nudów, gdyby Wiecha nie pisała tak elektryzująco o frazeologii.

Za to niezbyt istotne są błędy stylistyczne, bo „każdy z nas miał kiedyś w ręku książkę, którą się trudno czytało, a była uznawana za absolutny bestseller, klasyk gatunku, etc. Widocznie więc styl nie jest do końca tym, co całkowicie dyskwalifikuje książkę u wydawcy” („Błędy…”). Taki Proust pisał na przykład błędnym stylem, a jednak na klasyka się załapał.

Świadomość błędów, jakie możemy zrobić, to nie wszystko. Trzeba wiedzieć, że pisanie nie polega na tym, że „poczujemy przypływ myśli twórczej, wówczas zasiadamy do komputera i klepiemy do momentu, aż skończymy dany wątek” („Struktura książki”). Ale nie chodzi wcale o to, że wątków nie pisze się z osobna. Błąd początkującego pisarza popełniamy, zakładając, że „logika fabuły, związki między bohaterami oraz fascynujący koniec mają wyjść same z siebie”, tymczasem „(…) takie cuda zdarzają się bardzo rzadko i niestety, trzeba ułożyć sobie plan całego utworu”. Jeśli ktoś nie wie jak, pani Wiecha mu podpowie. Utwór składa się z następujących elementów:
– tytulatura („Czyli to, co wskazuje nam, że dana książka posiada dokładni taki tytuł, została napisana przez konkretnego autora i wydana w takim, a nie innym wydawnictwie”.);
– tekst główny (który dodatkowo możemy podzielić na „tomy, części, rozdziały i podrozdziały. W dramacie mamy dodatkowo akty, sceny, epilogi i prologi jak również śpiewy”; „to, którą formę podziału wybierzemy, zależy głównie od charakteru utworu oraz jego przynależności do rodzaju literackiego” – czyli w powieści nie śpiewamy, a dramatu nie dzielimy na tomy);
– elementy informacyjno-pomocnicze („czyli kwestie typowo nawigacyjne”);
– metryka książki („czyli część najmniej atrakcyjna, ale użyteczna”);
– elementy składu („czyli coś, co zależy już tak naprawdę od wydawnictwa i jego polityki”).
Co z fabułą? Co ze związkami między bohaterami? Nie wiadomo. Ale trzeba nadać im imiona. „Pisząc książkę nie sposób jest uniknąć używania nazw własnych w tym – imion i nazwisk bohaterów” („Nazwy własne w tekstach cz. 2”). Najlepiej, żeby bohaterka miała na imię Beatrycze. Dlaczego? Bo oszczędzi nam to kłopotów z odmianą – „wszystkie polskie imiona powinny być odmieniane za wyjątkiem jednego – Beatrycze (…) Co to oznacza? Że żadna osoba (oprócz Beatrycze) nie może powiedzieć: ‘Moje imię się nie odmienia’”. Jeśli piszemy powieść historyczną, musimy pamiętać, by przy odmianie nazwisk bohaterów wziąć pod uwagę „stan cywilny właściciela, tj. panna czy mężatka”.

Kiedy mamy nazwanych bohaterów, możemy mieć kłopot, do jakiej powieści ich włożyć. Nie martwmy się, Ewa Wiecha podpowie „każdemu nowicjuszowi, jakie tematy są idealne na początek!” („Doskonały temat dla początkującego”). Możemy na przykład napisać romans („Dwoje ludzi spotyka się, kłóci, rozstaje i wraca do siebie”), ale „jeśli nie kręci Cię tematyka miłosna (…) pokuś się na wątek kryminalny. (…) Zacznij od prostych motywów – morderstwo z miłości lub przez zemstę. Dodaj do tego szczyptę romansu oraz humoru, a krótki kryminał sam się napisze”. Dotąd wydawało mi się, że moja debiutancka „Kanalia” była sporym osiągnięciem, a tu proszę: sama się napisała.

Kiedy już trochę okrzepniemy, możemy pokusić się o… sorry, na napisanie bestsellera. Wybór tematu jest banalnie prostą sprawą: „Najlepszym źródłem informacji są nasi znajomi, którzy subiektywnie powiedzą, czego oczekują od aktualnych bestsellerów. Ich uwagi są cenne, ponieważ dzięki nim możesz dowiedzieć się na co aktualnie moda się kończy, a czego zaczynają poszukiwać czytelnicy” („Tematy na topie!”). Jeśli jednak nasi znajomi zaczną robić duże oczy na pytanie, czego subiektywnie oczekują od aktualnych bestsellerów, możemy skorzystać bezpośrednio z rady pani Wiechy: „Jeśli jesteś kobietą, w dodatku świeżo upieczoną mamą, spróbuj swoich sił w opisywaniu własnych doświadczeń związanych z macierzyństwem. Ojcowie są również do tego zachęcani”. Tak, opis macierzyńskich doświadczeń ojca to murowany hit.

Mimo że znaleźliśmy sobie temat, możemy mieć kłopot z jego rozwinięciem wskutek pisarskiej blokady, „(…) staniemy w martwym punkcie i nasza wena odleci w siną dal” („Sposoby na blokadę pisarską i brak weny”). Co począć, bo tkwiąc w martwym punkcie, rzeczywiście trudno gnać za weną w siną dal? Sposobów jest parę, na przykład taki: „obserwuj codzienne scenki z życia i spróbuj je przenieść na grunt swojej książki. (…) Miej oczy szeroko otwarte, bo inspiracje do pisania kolejnych scen mogą Ci umknąć sprzed nosa”. Umknąć, rzecz jasna, w siną dal.
Pomoże z pewnością uświadomienie sobie przyczyny problemu: „Blokada pisarska często wynika ze stracenia przez autora wątku”. Czy na stracenie wątku jest antidotum? Jest! „(…) warto przeglądać swoje dzieło od początku, zagłębiając się w jego fabułę oczami widza”. To ważne. Nie swoimi oczami, nie czytelnika, tylko widza. „Możliwe, że za którymś razem dalszy ciąg sam zacznie się tworzyć, bo zwyczajnie będziesz chciał, aby historia ciągnęła się dalej”. Bo pisarstwo to jest taki samograj.

„Pisanie książki / Mimo że teoretycznie ogranicza się tylko do jednej czynności, czyli faktycznego tworzenia, nie można nazwać tego prostym” („Książka – łatwiej napisać czy wydać”). Pisanie ogranicza się do faktycznego tworzenia. Więcej takich aforyzmów poprosimy. „Na nim [wydawcy] spoczywa bardzo żmudny proces, jakim jest publikacja danego utworu. Nie jest on prosty (…)”. Czyli generalnie skomplikowany ten literacki światek. Żmudny nieprosty proces, którym wydawca jest przygnieciony, „składa się z kilku etapów. Pierwszy to korekta i redagowanie tekstu, później przygotowanie do druku, w tym zaprojektowanie okładki. W międzyczasie powinna ruszyć promocja utworu. No i wreszcie – problemy z drukarnią” (tak, z drukarnią są zawsze problemy) „i pilnowanie czy wszystko idzie dobrze. A na końcu – odpowiedni kolportaż oraz dbanie o prawa autorskie twórcy. Można się zmęczyć”. I to tak, że ocieka się potem.
„Kto wygrał? / Na szali mamy cały zespół redakcyjny (…) oraz autora”. Na jednej szali? „Tak naprawdę trudno powiedzieć, kto ma gorszą pracę (…) Dlatego nie warto rywalizować i oceniać, kto ma łatwiej (…)”. Skoro gorszą, to chyba trudniej. „Wniosek – nie ma co walczyć ze sobą, kiedy tyle pracy czeka zarówno twórcę, jak i wydawnictwo!”. Ewa Wiecha wymyśliła sobie nieistniejącą walkę, by na końcu z wykrzyknieniem obwieścić, że jest ona bezproduktywna.

Wydając książkę, trzeba pomyśleć, co dać na okładkę. „Przód okładki jest miejscem, w którym nie powinno się zbytnio przesadzać z tekstem” („Hasła na okładkę – zarówno przód i tył”). Jeśli mamy zbyt długie nazwisko, pomyślmy o jego skróceniu. „To właśnie on powinien głównie graficznie przyciągać czytelnika i sprawiać, że zamarzy on o kupnie naszego dzieła”. Tekst ma przyciągać graficznie. Głównie. „Czytelnika z pewnością przyciągnie tekst: (…) ‘Akcja, której nie pożałujesz! – Jan Kowalski, krytyk’”. O tak. Ostatnio widziałem w księgarni książkę z nadrukowanym na okładce hasłem „Akcja, której nie pożałujesz! – Jan Kowalski, krytyk” i ledwo uniknąłem stratowania przez tłum wyrywający sobie z rąk ostatnie egzemplarze.
Czyli przód wiemy, a tył? „Tył książki to szansa na popisanie się naszej inwencji twórczej”.

Rzecz jasna reklama na okładce nie wystarczy, trzeba udać się do mediów. „Pierwszym krokiem, który należy uczynić to zaproponować swój utwór krytykom i recenzentom ze znanych tytułów specjalistycznych” (Ewa „Jak zareklamować swoją książkę w mediach?”). Którzy oczywiście się na naszą książkę rzucą, ale, niestety, mogą się rzucić w celach niecnych. „Jednak, uwaga – jest to krok bardzo ryzykowny, ponieważ nasz utwór wcale nie musi przypaść do gustu krytykom”. I co się wtedy stanie? „Pozytywna recenzja książki otwiera (…) wrota do potężnego świata Poważanych Autorów, zła natomiast – do Piekła Pisarzy”. Pani Ewa chyba nie zadbała o właściwą atmosferę wokół swojej osoby na czas tworzenia i miała pootwierane tubki z klejem. „(…) jaka recenzja by nie była, z pewnością będzie przedrukowywana do innych pism”. Jak widać, autorka artykułu zna od podszewki nie tylko rynek książki, ale i prasy. Poza prasą należy reklamować się również w internecie: „(…) na stronie wydawnictwa z pewnością znajdziesz się w ‘nowościach’, dzięki czemu nikt Cię nie przegapi!”. Tak, ze świecą szukać takich, którzy nie abonują stron wydawnictw.

Wydając książkę, powinniśmy orientować się w zagadnieniach prawnych z nią związanych, by nie dać się oszukać i w pełni korzystać ze swoich praw. Na przykład powinniśmy wiedzieć, że „autor nie może zrzec się faktu, że jest autorem danego utworu” („Różnica w prawa autorskiego a majątkowego”). I tak Ewa Wiecha nie może zrzec się faktu, że wymyśliła ten jakże merytorycznie i gramatycznie frapujący tytuł. „Prawo autorskie to dziedzina, która (…) pozwala (…) na ochronę naszych dóbr osobistych”. To akurat kodeks cywilny. „Prawa majątkowe najczęściej kończą się z upływem 70 lat”. 70 lat od urodzin pisarza, jego debiutu, daty ślubu czy wydania najgrubszej książki?

Ewa Wiecha nie napisała żadnej książki, co nie przeszkadza jej uważać się za pisarza, wprawdzie szarego, ale zawsze: „wielu z nas, szarych pisarzy” („Rola redaktora”). Casus Wiechy z paroma innymi przytoczonymi przeze mnie na blogu pokazuje, że staroświecki sposób na zostanie pisarzem, napisanie na tyle dobrej książki, by jakieś wydawnictwo zechciało ją opublikować, powoli staje się passé. Obecnie dostępne są znacznie prostsze i łatwiejsze metody, niewymagające talentu, a jedynie tupetu lub pieniędzy. Tak więc możemy napisać koślawą polszczyzną parę dyletanckich artykułów, zostać moderatorem forum o wydawnictwach i udzielać ignoranckich rad albo po prostu wyłożyć parę tysięcy na wydrukowanie naszych wypocin i już ogłaszamy, że zaliczamy się do pisarskiej braci. Pisarz brzmi dumnie, więc proszę o dalsze pomysły, jak można nim zostać, nie umiejąc pisać.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Tödliches Gebot

Nie nabrałem bynajmniej predylekcji do obcojęzycznych tytułów, po prostu dzisiejszy wpis przeznaczony jest tak właściwie dla czytelników znających język niemiecki.

Wspomniałem już na blogu, że napisałem opowiadanie po niemiecku, a teraz informuję, że opublikowałem je w Amazonie. Jest to opowiadanie z mojego nowojorskiego cyklu, do którego należą te zebrane w zbiorze „Między prawem a sprawiedliwością”. Tytuł wpisu jest właśnie tytułem tego opowiadania.

Jemand schießt auf einen Priester in einer New Yorker Kirche. Die Detectives McWane und Sheppard versuchen den Hintergrund zu ermitteln, um dem Täter auf die Spur zu kommen. Ist vielleicht Pädophilie im Spiel? Wer wollte den Geistlichen töten und warum?

Skąd decyzja, by spróbować napisać coś po niemiecku? Od dłuższego czasu utwory starsze, do których odzyskałem prawa, zamieszczam w Amazonie w formie elektronicznej. Zacząłem od „Kanalii”, wiele się nie spodziewając, ale wyniki sprzedaży mile mnie zaskoczyły (obecnie „Kanalia” nie jest w Amazonie dostępna, bo została wznowiona na papierze). Później jednak było gorzej, zapewne również z tego względu, że w Polsce pojawiło się szereg księgarni oferujących e-booki. A ostatnio jest wręcz fatalnie i nie dotyczy to tylko moich książek. Do znalezienia się na pierwszym miejscu listy sprzedaży w kategorii „Język polski” wystarczy w danym dniu sprzedać… jeden egzemplarz.

Ponieważ Amazon nie ma polskiego forum dla autorów, zacząłem podczytywać forum niemieckie. I odkryłem, że to, co dla mnie było dobrą sprzedażą, dla niemieckich autorów też, tyle że ja liczyłem w skali miesiąca, a oni w skali jednego dnia. Ale pozazdrościłem Germańcom nie tylko większej liczby czytelników. Także bardziej wyrobionych. Self-publishing jest, jak wiadomo, doskonałą furtką dla wszelkiej maści grafomanów, również za Odrą. Tyle że niemieccy czytelnicy grafomanów wyłapują. Niejaka Simone Kaplan, która w swoim ojczystym języku pisze tak, jakby jego naukę rozpoczęła pół roku wcześniej, a o budowaniu akcji ma takie pojęcie, jak nasza nacja o budowaniu autostrad, regularnie zbiera cięgi i jednogwiazdkowe noty (za opowiadanie Klasztor dostała dwadzieścia pięć jedynek na trzydzieści ocen, a jedyna pięciogwiazdkowa recenzja jest kpiną z jej stylu), doczekała się też kilku parodii swoich utworów. Tymczasem w utworach czołowego polskiego grafomana polskawego bełkotu w miejsce literackiej polszczyzny przeciętni czytelnicy najwyraźniej nie są w stanie dostrzec.

Postanowiłem na ten rynek niemiecki wejść. Miałem co prawda za sobą nieudaną próbę wejścia na rynek angielskojęzyczny, ale z forumowych opinii wynikało, że na niemieckim jest zdecydowanie mniejsza konkurencja i zdecydowanie łatwiej się przebić. Z czym się przebijać, było oczywiste, książkę z akcją umieszczoną w Polsce mógłbym od razu spisać na straty. Na szczęście swego czasu udałem się na literacką emigrację do Nowego Jorku. Najpierw pomyślałem, by jedno z tych opowiadań po prostu przetłumaczyć. Płatne zlecenie nie wchodziło w grę, zbyt dużo kasy utopiłem w przekładach na angielski, zabrałem się więc za to sam. I poległem. Zadanie okazało się niewykonalne. Ponieważ cykl nowojorski zamierzałem kontynuować, postanowiłem w tej sytuacji kontynuować go po niemiecku. Nie miałem pewności, czy też nie polegnę, ale szybko przekonałem się, że pisanie w języku Schillera i Goethego idzie mi zaskakująco sprawnie. Zaprocentowało przy tym namiętne oglądanie kryminałów w niemieckich stacjach. Wszelkie fachowe zwroty z zakresu kryminologii i sądownictwa miałem w tyle głowy. Tylko czasami nie wiedziałem, jak je zapisać. Z seriali znałem na przykład pojęcie „gemeinzige Arbeit”, czyli „prace użyteczne społecznie”, które mogą być alternatywną karą zamiast więzienia. Niestety, w słownikach takiego zwrotu nie było. Po niedługich poszukiwaniach ustaliłem, że chodzi o „gemeinnützige Arbeit”. Aktorzy mówili niewyraźnie, ja źle słyszałem, ale rozumiałem :-)

Po napisaniu tekst powędrował oczywiście do redakcji, zrobiła ją Agnieszka Hofmann, autorka bloga Krimifantamania. Nawiasem mówiąc, pod tym względem też zachodzi różnica między polskimi a niemieckimi self-publisherami. Polscy żywią przekonanie, że sami mogą być sobie sterem, żeglarzem i okrętem i że zewnętrzna redakcja im do niczego niepotrzebna, Niemcy w większości są świadomi, że bez solidnej redakcji nie mają czego u czytelników szukać.

Czy opowiadanie „Tödliches Gebot” będzie dostępne po polsku? Bez problemu mogę je przecież przełożyć. Po (długim) namyśle zdecydowałem się tego jednak nie robić. Po niemiecku piszę dużo prostszym językiem niż po polsku, więc zwykły przekład, by to opowiadanie nie odstawało od pozostałych, nie wystarczy, musiałbym go rozbudowywać. A nie mam przekonania, że da to dobry rezultat. Podjąłem więc decyzję, że te dwie wersje językowe będą funkcjonować rozłącznie.

Przykro mi, moi drodzy stali czytelnicy, że do części mojej twórczości nie będziecie mieć dostępu, jeśli nie znacie niemieckiego, i bardzo was za to przepraszam, ale jest was, niestety, za mało i muszę szukać innych rozwiązań, jak na pisaniu zarabiać tyle, by móc się na tym pisaniu skupić. Zwłaszcza że niedawno wyłuszczono mi (właściwie to Malanowskiej, ale się z nią solidaryzuję), że pisarz nie ma jęczeć i dopominać się o stypendia, tylko zadbać o sprzedaż swoich utworów. No to staram się zadbać, tam, gdzie widzę możliwości.

Czy to oznacza, że zrezygnowałem z kontynuacji „Między prawem a sprawiedliwością” po naszemu? Nie. Dalsze opowiadania powstaną, pisania po polsku porzucać nie zamierzam, skoro w tym języku czuję się zdecydowanie swobodniej. Tyle że dłużej trzeba będzie na nie poczekać.

Rzeczonego opowiadania nie trzeba kupować, by się z nim zapoznać. Wystarczy do mnie napisać na maila pollak[małpa]szwedzka.pl, żeby je otrzymać. Dostępne są dwa formaty, pdf i prc na Kindle’a, proszę o podanie w mailu, jaki mam przesłać. W zamian oczekuję, że jeśli opowiadanie się spodoba, polecą je państwo swoim niemieckim znajomym (jeśli się nie spodoba, to oczywiście nie). Tym, którzy nie lubią zobowiązań, pozostaje wybranie się do Amazonu i wysupłanie 89 eurocentów (przekierowanie ustawiłem na Amazon.de, zamieszkali poza Niemcami muszą oczywiście przejść do obsługującego ich oddziału). Przy czym mam prośbę, by decyzję o zakupie, jeśli zapadnie, zrealizować dziś, a nie odkładać tego na dni następne. Skumulowane zakupy pomogą mi wspiąć się w rankingu sprzedaży (później też cena wzrośnie do 99 centów, ale to akurat niewielka podwyżka).

czwartek, 10 kwietnia 2014

Jaki to gatunek?

W dzisiejszej „Gazecie Wyborczej”:

A ja tam w przeciwieństwie do Magdaleny Środy uważam, że kobiety zaliczają się jednak do ludzi, a co za tym idzie, że to pojęcie obejmuje nie tylko mężczyzn.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Let’s talk about money

Przeczytałem w „Wyborczej” felieton Wojciecha Maziarskiego pt. „Do czego można użyć Malanowskiej”, w którym zajął się on szczegółowym rozliczeniem kosztów wydania powieści tejże autorki pt. „Patrz na mnie, Klaro!”. A skoro o tym piszę, znaczy, że znowu będzie o pisarskich zarobkach, tym razem jednak mniej o rozwiązaniach systemowych, a więcej o konkretnych pieniądzach.

Po lekturze rzeczonego felietonu najpierw przyszedł mi na myśl passus z mojej własnej książki (wybaczą mi państwo autocytat): „(…) drugą [stronę gazety] zajmowały śmieci w postaci komentarzy. Kuriata pogardzał komentatorami, uważał ich za gorszą odmianę dziennikarzy, ba, w ogóle nie uznawał za dziennikarzy. Dziennikarz był od zbierania i przedstawiania faktów, a nie od wyrażania własnych opinii. Opinię potrafi sformułować każdy o inteligencji nieco powyżej średniej i posługujący się poprawną polszczyzną. Kuriata nie rozumiał, dlaczego sądy ludzi, którzy różnili się od reszty tylko tym, że załapali się do pracy w gazecie, uchodziły za bardziej miarodajne. Jego zdanie potwierdziła internetowa rewolucja: na forach i grupach dyskusyjnych publikowano – owszem, musiał przyznać, wśród masy bredni – znacznie ciekawsze i trafniejsze komentarze niż w „Kurierze”. Internet bezlitośnie obnażył, że potęga gazetowych komentatorów wynika w dużej mierze z przekonania ludzkości, iż słowo drukowane jest święte. Piramidalna bzdura umieszczona pod prasą drukarską zawsze nabiera pozorów sensownej wypowiedzi” („Gdzie mól i rdza”).

W drugiej kolejności felieton przywiódł mi na myśl fantastę, który zgłosił się do mnie, kiedy prowadziłem wydawnictwo. Fantasta chciał przełożyć i wydać tomik poezji szwedzkiej. Tylko proszę nie myśleć, że dlatego uznałem go za fantastę. Nie. Poezję przecież wydawałem. Fantasta był fantastą, bo uważał, że będzie to dochodowe przedsięwzięcie. Przysłał mi biznesplan, w którym dokładnie wyliczył, ile egzemplarzy sprzeda się w poszczególnych miastach. W księgarniach w Płocku miało zejść sto, w Kielcach sto dwadzieścia, a w takiej większej Łodzi dwieście pięćdziesiąt. Suma summarum nakład wychodził wyższy niż dobrze sprzedającej się powieści.

Podobny poziom sufitologii prezentują wyliczenia Maziarskiego. Zacytujmy: „druk jakieś 10 tys. zł (licząc po 3,5 zł za egzemplarz). Projekt okładki – powiedzmy tysiąc. Redakcja, korekta, łamanie – pewnie 3 tysiące. Razem 14-15 tysięcy. / Książka Malanowskiej ma cenę 39,90 zł brutto z VAT, czyli 38 zł netto. Kolportaż z tego zabiera ok. 58 proc. – zatem wydawcy z każdego sprzedanego egzemplarza zostaje jakieś 16 zł. W sumie powinno być ok. 48 tys. zł [bo Malanowska sprzedała trzy tysiące egzemplarzy]. / Odejmijmy wyżej wyliczone 15 tys. kosztów – zostają 33 tys. zł. Malanowska dostała z tego 6800 zł”.

„Jakieś”, „około”, „powiedzmy”, „pewnie” – precyzja aptekarza pedanta. Ale to małe piwo (szacunki zawsze można robić) przy pominięciu przez Maziarskiego dwóch istotnych pozycji kosztów: wydatków na reklamę i opłat stałych. Za samo postawienie książki na półce z napisem „Nowości” Empik i Matras wołają sobie od dziesięciu tysięcy złotych wzwyż (a książka Malanowskiej na takiej półce się znalazła). Ale nie trzeba znać wydawniczej specyfiki, by wiedzieć, że produkt trzeba reklamować i że trzeba zapłacić pensje pracownikom, wystarczy mieć jakie takie pojęcie, na czym polega prowadzenie firmy. Mimo to ignoranckie wyliczenie Maziarskiego zostało przyjęte na równi z podpisanym przez biegłego rewidenta i posłużyło do kolejnych napaści na Malanowską oraz komentarzy, że jak dała się wydymać przez wydawnictwo, to niech ma pretensje do siebie, bo jest frajerką.

Przyjmijmy jednak wyliczenia Maziarskiego za miarodajne: wyszło mu, że Malanowska otrzymała ponad 20% z kwoty, którą wydawnictwo zarobiło na książce. Wniosek pana felietonisty: „Faktycznie mało, kiepską umowę zawarła z wydawcą”. Równie dobrze Maziarski mógłby z wysokości swojej dziennikarskiej pensji napisać, że pięć tysięcy to jest kiepskie wynagrodzenie i pracownik słabo negocjował, skoro dostał tylko tyle. Bo 20-procentowe tantiemy są właściwie górnym honorarium dla pisarza (nie tylko na polskim rynku), znacznie częściej stawki oscylują w przedziale 10-15%. Nawet moderator forum „Wydawnictwa i ich obyczaje” o pseudonimie skajstop, który obwołał się pisarzem, choć nie umie podać żadnego tytułu rzekomo napisanej przez siebie książki, twierdzi, że dostaje 20% (bo w swojej fantazji jest pisarzem cenionym), a spokojnie mógłby twierdzić, że więcej, skoro są to honoraria, której otrzymuje we własnej wyobraźni.

Większość krytyków Malanowskiej uznała, że ta powinna wynegocjować sobie lepszą umowę. Chciałbym zobaczyć tych wszystkich mądrali, jak sami przy podejmowaniu pracy targowali się o wyższą pensję. Bo żywię podejrzenia, że znacznie częściej brali, i to z pocałowaniem ręki, tyle, ile pracodawca im zaoferował. Faktem jest, że autor ma często słabą, jeśli nie beznadziejną pozycję negocjacyjną. Nierzadko zostaje przez wydawnictwo postawiony przed wyborem: wydajemy na naszych, niekorzystnych dla pana/pani warunkach albo w ogóle. Nie twierdzę, że tak było w przypadku Krytyki Politycznej (zresztą Malanowska wydaje się mieć całkiem przyzwoitą umowę), akurat takie średniej wielkości, ideowe wydawnictwa są najporządniejsze.

Maziarski zdziwił się, że Malanowska jest sfrustrowana, bo „przecież 3 tysiące [sprzedanych egzemplarzy] to niezły wynik”. Owszem, w polskich warunkach niezły, tylko że Maziarski nie zrozumiał, że o to właśnie Malanowskiej chodzi. O uznawanie za normalną sytuacji, w której książka nominowana do dwóch znaczących nagród literackich osiąga w 36-milionowym kraju trzy tysiące nakładu. O to, że w Polsce nakłady literatury pięknej są na poziomie czeskim czy litewskim przy porównywalnej sile nabywczej, a znacznie mniejszej liczbie ludności.