poniedziałek, 27 maja 2013

Sprawa pilna

Wrocławski sąd przysłał mi do tłumaczenia jednostronicowe postanowienie nakładające grzywnę na obywatela szwedzkiego, który w naszym pięknym kraju nabroił. W piśmie przewodnim sąd zaznaczył, że „sprawa pilna”. Skoro pilna, postanowienie krótkie, to chciałem od razu przetłumaczyć, wciskając między większe zlecenia. A potem mój wzrok padł na datę wymierzenia grzywny i na datę zlecenia przekładu. 23 stycznia i 25 marca. Sędzia potrzebował dwóch miesięcy i dwóch dni, by wydać zarządzenie o tłumaczeniu, co trudno uznać za jakiś wielki pośpiech, ale kiedy je wydał, to nagle sprawa zrobiła się pilna. No, bo przecież ktoś w tym systemie musi szybko pracować i tym kimś ma być tłumacz. A jak już tłumacz przetłumaczy, to sprawa znowu przestanie być pilna i pan tłumacz poczeka sobie kolejne dwa miesiące (przy dobrych wiatrach) na postanowienie o przyznaniu płatności. Odłożyłem przekład na koniec kolejki.

Termin „sprawa pilna” to najnowszy wynalazek wrocławskich sądów. Sądy mają możliwość zlecania tłumaczeń w tempie naprawdę ekspresowym, mogą nakazać wykonanie przekładu w dniu zlecenia. Tyle że jest to płatne 100% ekstra, a sądy płacić nie chcą. Piszą więc „sprawa pilna” w nadziei, że nękany poczuciem obowiązku tłumacz uwinie się w try miga (nieobowiązkowi dawno olali pracę dla sądów za stawki sprzed ośmiu lat), ale skoro nie wyznaczono mu jednodniowego terminu, będzie można posłać go do diabła, gdyby domagał się zapłaty za ekspres. W wersji skrajnej wygląda to na przykład tak, że zadzwoniła do mnie sądowa panienka, informując, że mają pismo, którego przekład potrzebny jest na rozprawę, bez niego trzeba będzie odroczyć. Czy w związku z tym mógłbym nie wysyłać przekładu pocztą, tylko go do sądu przywieźć? Poinformowałem panienkę, że nie mógłbym przywieźć, bo zajmie mi to co najmniej godzinę, a honorarium za tłumaczenie w wysokości 24,77 zł brutto średnio mi zrekompensuje te wojaże. Myślałem, że panienka zaproponuje, że w takim razie po przetłumaczony dokument przyjedzie, ale wychodziła ze słusznego założenia, że nikt nie ma prawa od niej oczekiwać, żeby po godzinach pracy wykonywała na rzecz pracodawcy nie swoje obowiązki. Czegoś takiego można oczekiwać jedynie od tłumacza, ale jak wiadomo, tłumacz nie pracuje, bo siedzenie w domu przed komputerem trudno nazwać pracą. Spokojnie może od tego komputera wstać i zarobić uczciwie na chleb jako goniec. Wskazałem panience rozwiązanie: niech sąd zleci mi przekład w dniu zlecenia, odeślę priorytetem, tłumaczenie bez problemu dotrze przed rozprawą. Co zrobił sąd? Napisał, że „sprawa pilna”, bo rozprawa jest w dniu takim a takim. Rozumiem, że sąd nie chce szastać pieniędzmi podatników czy, w tym przypadku, stron, i często jest to rzeczywiście zasadne, ale wydatek niecałych dwudziestu pięciu złociszy w zamian za to, by do sądu nie musieć na próżno jeździć (może nawet ze Szwecji), byłby dla strony chyba do przełknięcia.

Nie byłem tak arogancki, by to tłumaczenie odłożyć na koniec kolejki, ale mogłem tak zrobić. Bo sąd, wyznaczając termin „sprawa pilna”, prawnie nie wyznacza żadnego terminu i tylko od dobrej woli tłumacza zależy, kiedy odeśle przekład. Czasami, jak się chce zaoszczędzić, można przechytrzyć.

PS. Może wyjaśnienie, dlaczego pracownice sekretariatu określam słowem „panienka”. Nie wynika to z lekceważenia ich pracy, ale z faktu, że nie są one władne podjąć żadnej decyzji, robią wyłącznie za pas transmisyjny, przez co człowiek ma zawsze wrażenie, że rozmawia z osobą niekompetentną. Sędziowie w większych miastach do rozmowy z tłumaczem się nie zniżają (sędziowie z mniejszych miast i na przykład prokuratorzy nie uważają, że spadnie im z głowy korona, jeśli omówią coś bezpośrednio z tłumaczem). Brak kontaktu z możnymi tego świata jakoś specjalnie mi nie doskwiera, ale jeśli jest problem i nie można go rozwiązać, bo panienka potrafi powtarzać tylko „sędzia tak kazał”, to jest to irytujące. Przykładowo, sąd przesłał mi do wykonania tłumaczenie z terminem trzydniowym. Zadzwoniłem do sądu.

– Nie jestem w stanie zrobić tego w trzy dni, zrobię w pięć i wyślę.
– Nie, bo sprawa jest pilna i dlatego sędzia dała taki termin.
– Jaka pilna? Przecież to jest wezwanie na rozprawę, która będzie za dwa i pół miesiąca.
– Ale my musimy to jeszcze wysłać do Szwecji.
W domyśle: u nas w wydziale papiery muszą sobie poleżeć, zanim je nadamy.
– I tak państwo zdążą.
– Nie przełożę panu terminu [czytaj: nie mam takich uprawnień], jeśli nie jest pan w stanie tego zrobić, proszę odesłać dokumenty i napisać wyjaśnienie.
– Przecież w ten sposób sprawa przeciągnie się jeszcze bardziej, niż gdybym wysłał tłumaczenie dwa dni później.
– Nic na to nie poradzę, sędzia wyznaczyła taki termin.
– To chciałbym porozmawiać z sędzią.
– Sędzia nie rozmawia z biegłymi.

Zrobiłem w trzy dni, przypłaciłem to zarwaną nocą i w efekcie chorobą. Sąd zapłacił mi po dziewięciu miesiącach i to nie z własnej inicjatywy, tylko po kilku skargach (wtedy jeszcze nie odkryłem, że można się skutecznie skarżyć od razu do ministerstwa). W jednej z odpowiedzi sędzia przewodniczący wydziału napisał mi, że do marca akta były poza wydziałem, a w czerwcu prowadząca sprawę poszła na urlop. Wywnioskowałem stąd, że ów sędzia nie wie, że po marcu następuje nie czerwiec, tylko kwiecień, a potem jeszcze maj. Jestem za tym, żeby na studiach prawniczych wprowadzić obowiązkowe zajęcia ze znajomości kalendarza.

poniedziałek, 20 maja 2013

Hańba

Sejm RP nie przyjął uchwały potępiającej zabójstwo Grzegorza Przemyka i tuszowanie tej zbrodni przez władze PRL. Treść uchwały zakwestionował poseł SLD Tadeusz Iwiński, stwierdzając, że „skoro sąd nie wskazał winnych śmierci Przemyka, nie może tego też robić Sejm”.

W 2010 r. Sejm przez aklamację przyjął uchwałę w sprawie zbrodni katyńskiej: „W 70. rocznicę (…) Sejm składa hołd pamięci polskich jeńców wojennych, ofiar ludobójczego reżimu sowieckiego. Podejmując decyzję o zamordowaniu ponad 21 tys. bezbronnych oficerów Wojska Polskiego, funkcjonariuszy policji państwowej, administracji i sądownictwa, najwyższe władze ZSRR pogwałciły najbardziej elementarne zasady prawa i moralności”.

Ani Beria, ani Stalin przed sądem nie stanęli, żaden wyrok sądowy nie mówi, że za zbrodnię katyńską odpowiadają władze ZSRR, ale posłowi Iwińskiemu jakoś to nie przeszkadzało i przeciwko tej uchwale nie protestował.

Widać więc wyraźnie, że z Iwińskiego żaden legalista, po prostu szukał pretekstu, by nie dopuścić, by głośno został powiedziane, że to jego koledzy z PZPR są winni tej zbrodni i matactw po jej dokonaniu. Kolegą Stalina i Berii Iwiński się nie czuje, więc nie miał problemów z powiedzeniem, że to zbrodniarze, kolegą, czy raczej towarzyszem Jaruzelskiego i Kiszczaka czuje się i owszem, więc pokrętnymi argumentami stara się zatuszować ich odpowiedzialność. I swoją też, moralną, bo przyzwoici ludzie rzucali PZPR-owskie legitymacje, kiedy generałowie wytoczyli wojnę własnemu narodowi, kiedy ZOMO strzelało do górników w Wujku, kiedy SB mordowała księdza Popiełuszkę czy właśnie Przemyka. Towarzysz Iwiński trwał wiernie i komunistyczną ideologię porzucił dopiero wtedy, kiedy PZPR straciła władzę i trzeba się było załapać na nowe polityczne rozdanie. Komunista Iwiński ze stażem w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej od 1967 roku stał się nagle demokratą.

Problem polega na tym, że jemu i jemu podobnym na taki kunktatorski manewr pozwolono. Nie przeprowadzono dekomunizacji, nie osądzono zbrodniarzy. Członkowie PZPR mogli normalnie startować w wyborach, jakby wcześniej należeli do demokratycznej, a nie reżimowej partii, choć powinni dostać co najmniej dziesięcioletni zakaz. Zamiast powołać coś na kształt Trybunału Norymberskiego, pozwolono na jakąś szopkę przed niewydolnymi sądami, które przez dwadzieścia parę lat nie potrafią ukarać winnych (proces w Norymberdze trwał niewiele ponad 10 miesięcy!). W efekcie towarzysze dalej mogą mataczyć, tuszując tym razem nie zbrodnie swoich kolegów, ale ich odpowiedzialność. I w sumie na Iwińskiego nie ma się co oburzać. Kreatury moralne pozostają kreaturami moralnymi i nic się na to nie poradzi. Problem w tym, że pozwoliliśmy, by takie kreatury miały prawo głosu i mogły pomniejszać, relatywizować czy zakłamywać nawet morderstwa.

poniedziałek, 13 maja 2013

Medicus intellectualis – badania terenowe

We wrocławskiej Akademii Medycznej kształcą się na lekarzy cudzoziemcy, w tym przybysze ze Szwecji, głównie dzieci imigrantów. Oczywiście nie przyjeżdżają do Polski ze względu na wysoki poziom nauczania, ale dlatego, że w Szwecji na studia medyczne nie udało im się dostać. Taki zagraniczniak musi okazać swoje świadectwo maturalne przełożone na polski przez tłumacza przysięgłego. Musi je okazać w kuratorium, żeby wydano mu dyplom, a nie na uczelni, żeby go przyjęła (uczelni noty nie obchodzą, tylko banknoty), więc zazwyczaj zabiera się do tego pod koniec studiów. Przybysze ze Szwecji zgłaszają się do mnie. Przybysze ze Szwecji do tłumacza języka szwedzkiego zwracają się z zapytaniem, czy i za ile przełoży im papiery, w języku angielskim. Z początku przyjmowałem, że jest to wynik automatyzmu. Studiują w języku angielskim, na co dzień posługują się angielskim, więc z rozpędu do tłumacza szwedzkiego - z nielicznymi wyjątkami - też po angielsku. Kiedyś jednak, przechodząc na szwedzki, zapytałem studenta, dlaczego nie mówi do mnie od razu po szwedzku, przecież jest oczywiste, że skoro z danego języka tłumaczę, to muszę go znać. Odpowiedź wbiła mnie w podłogę: on się nad użyciem szwedzkiego faktycznie zastanawiał, ale doszedł do wniosku, że bezpieczniej będzie jednak trzymać się angielskiego. Czyli nie automatycznie, nie z rozpędu, nie bezrefleksyjnie, tylko po namyśle człowiek kończący studia (kończenie studiów było kiedyś synonimem inteligencji) uznał, że istnieje taka możliwość, że tłumacz danego języka tego języka nie zna.

Zaciekawiło mnie, czy taki delikwent wpadnie na to, że potrafię porozumieć się po szwedzku, jeśli mu o tym nie powiem. Następna rozmowa z przyszłym lekarzem wyglądała więc następująco (rozmawiamy po angielsku):

– Pan Pollak?
– Tak, słucham.
– Czy jest pan tłumaczem?
– Tak.
– Bo ja studiuję tutaj w English Division i potrzebuję przetłumaczyć moje świadectwo.
– W jakim języku jest to świadectwo?
– Po szwedzku.
– Czyli miałbym je przetłumaczyć ze szwedzkiego na polski?
– Tak.
– Ale jak mogę przetłumaczyć coś ze szwedzkiego, skoro szwedzkiego nie znam?
Konsternacja i chwila milczenia.
– Ale pan jest tłumaczem?
– Tak, jestem.
– No bo ja potrzebowałbym przetłumaczyć moje świadectwo ze szwedzkiego na polski.
– Świetnie, tylko jak mam przełożyć świadectwo z języka, którego pana zdaniem nie znam?
Konsternacja i chwila milczenia.
– Bo ja potrzebuję przetłumaczyć świadectwo i dostałem pana dane od…

Po trzech takich rozmowach dotarło do mnie, że za wysoko postawiłem poprzeczkę, wskazówka była zbyt finezyjna albo zagmatwana, ostatecznie lekarzowi w jego pracy nikt takich skomplikowanych zagadek nie zadaje, by musiał umieć je rozwiązywać. Postanowiłem więc zadanie uprościć. Po uproszczeniu rozmowy wyglądały m.in. tak (kwestie angielskie tym razem kursywą w oryginale):

Translator? – studia medyczne to nie filologia, żeby studenci posługiwali się okrągłymi zdaniami.
– Niestety, nie rozumiem.
Do you speak English?
– Nie rozumiem, co pani do mnie mówi.
– Angielski nie?
W głosie słychać szczere zdumienie, że człowiek wykształcony, jakim jest tłumacz, nie zna światowego języka. Mnie tak samo dziwi, że ktoś może siedzieć sześć lat w jakimś kraju i nie nauczyć się języka tego kraju w stopniu pozwalającym na załatwienie prostej sprawy. Pozostaję więc przy swojej wersji.
– Angielski nie.
Doszliśmy do punktu, w którym sprawa jest banalnie prosta. Po polsku się nie dogadamy, po angielsku nie, jaki język możemy mieć wspólny?
I have some documents to translation…
– Przykro mi, ale nie rozumiem, co pani mówi.
Głęboki namysł w tle, cierpliwie czekam.
– To dziękuję.
– Proszę.

Byłem przekonany, że klient przepadł, trudno, czego się nie robi dla nauki, ale studentka nie poddała się tak łatwo. Jestem jedynym przysięgłym szwedzkiego we Wrocławiu, od opiekuna na uczelni otrzymała tylko moje dane, najwyraźniej nie wiedziała, jak poszukać innego tłumacza, więc musiała sobie poradzić. I poradziła sobie. Co znakomicie rokuje jej zawodowej karierze, bo czyż nie na tym polega praca lekarza, by w nieschematyczny sposób dawać sobie radę, jeśli pojawią się nietypowe problemy? Poprosiła kolegę Polaka, by do mnie zadzwonił. Innymi słowy, żeby porozumieć się z tłumaczem szwedzkiego, wynajęła tłumacza angielskiego, bo nawet po namyśle nie wpadła na to, że z tłumaczem języka szwedzkiego dogada się po szwedzku.

Moje badania terenowe dowiodły więc, że wrocławska Akademia Medyczna kształci na lekarzy ludzi, których poziom inteligencji nie pozwala na domyślenie się, że z tłumaczem języka szwedzkiego można porozumieć się po szwedzku. Mocno zaniepokojony zacząłem tych studentów wypytywać o ich plany. Na szczęście okazało się, że jak jeden mąż wracają do Szwecji i leczenie z ich strony mi nie grozi. A potem dostrzegłem przewrotność tej operacji i ukryty w niej genialny zamysł. Polska służba zdrowia wypada blado na tle szwedzkiej, a jeszcze te łobuzy podbierają nam lekarzy. No to my damy im lekarzy. Takich, że leczenie się w Szwecji będzie czynnością wysokiego ryzyka i żaden roszczeniowy polski pacjent nie powie już, że tam jest lepiej. I za przygotowanie tej piątej kolumny oni nam jeszcze zapłacą. Majstersztyk.