Po opublikowaniu dwa tygodnie temu krytyki firmy Evanart dowiedziałem się, że firmy czepiam się słusznie, ale autorom, których drukuje, bezprawnie odmawiam miana pisarzy, bo są oni pisarzami z prawdziwego zdarzenia, tylko nie poznały się na nich wredne polskie wydawnictwa.
Kiedy mi mówią, że nie mam racji, to (wbrew rozpowszechnionej o mnie opinii :-) przyjmuję za możliwe (choć mało prawdopodobne :-), iż faktycznie tej racji nie mam, i rzecz gruntownie sprawdzam. Postanowiłem więc zapoznać się z twórczością jednego z autorów Evanartu. Mój wybór padł na Martę Grzebułę. Na stronie Evanartu przeczytałem, że to artystka dużego formatu, więc po tych formatu mniejszego nie było już co sięgać, poza tym brała ona udział w LiteraTurze jako pisarka.
Z wybraniem konkretnej pozycji też nie miałem problemu, od razu zafrapował mnie tytuł „Otchłań zła”. Przeczytałem fragment i powiem uczciwie: powalił mnie. Zresztą proszę powiedzieć, jak mógł nie powalić:
Noc opadła niczym sęp, gwałtownie i ze świstem.
Sęp musi opadać gwałtownie, żeby mu padlina nie uciekła. Zwłaszcza że może zostać ostrzeżona świstem.
Burza rozdzierała powietrze kolejnymi grzmotami, ale nie było błysków, które byłyby niczym srebrny sztylet rozświetlający horyzont.
Autorka, jak widać, jest na bieżąco z odkryciami naukowymi, bo ciemne błyskawice rzeczywiście istnieją, emitują promieniowanie gamma. Kiedy człowiek dostanie promieniowaniem gamma, to mu się wydaje, że błyskawice są koloru srebrnego i proste jak sztylety.
Kolejny [cień] przemknął między czarno szarymi koronami drzew. Przemknął dokładnie nad ich szczytami.
No to pomiędzy czy nad?
(…) nikt nie kusił się o spojrzenie przez okno. Wszystkie były zamknięte zasłonięte, i oddzielały mieszkańców od tego widoku grubymi zasłonami.
Bo zasłona to część okna.
Cała okolica, wioska, w której mieszkało kilkaset osób, sprawiała wrażenie, wymarłej. Czas stanął. Zegar na wierzy kościelnej był niemy. Niemy, jak ci wszyscy ludzie skryci w domach. Nagle zapadła zatrważająca cisza.
Nam się wydaje, że skoro okolica sprawiała wrażenie wymarłej, zegar na „wierzy” milczał, ludzie w domach też, to cisza już panowała.
A po chwili stała się wroga i pełna ginących w mroku szeptów,
Jak następuje przejście od ciszy zatrważającej do wrogiej i na czym polega różnica?
które bardzo dyskretnie zaczęły przebrzmiewać na leśnych ścieżkach i sunąc dalej dopływały ku wiosce. Wciąż były wrogie,
Jak to „wciąż”? Myśleliśmy, że wroga była cisza, a nie „dyskretnie przebrzmiewające” „sunące” szepty.
po nich pojawiła się seria szlochów i jęków. Miało się wrażenie, że z potężnym bólem, w niewyobrażalnym cierpieniu kona setka ludzi…
Ajajaj.
Szlochy i szepty przenikały się tworząc dysharmoniczny dźwięk wibrujący w powietrzu.
Dobrze, że jęki zamilkły, bo jakby i one się wmieszały, dysharmonia dźwięku sięgnęłaby potęgi trzeciej.
Wyglądało to tak, jakby otworzyły się wrota, co najmniej piekła…
Ci, którzy za życia nagrzeszyli, wiedzą w takim razie, jak wygląda dysharmoniczny dźwięk wibrujący w powietrzu. My nadal nie.
Wokół fruwały różne strzępy, szczątki tego, co było kiedyś całością. Począwszy od gałęzi, po fragmenty zabudowań.
Zastanawiamy się, podziwiając poetyckie piękno frazy, czy mogą być strzępy albo szczątki czegoś, co wcześniej nie było całością. I czego strzępem albo szczątkiem jest gałąź? Drzewa?
Mijały sekundy. Sekundy pełne grozy, w których owe fragmenty z ogromnym hukiem opadały na ziemię, wbijając się w nią swoistym ostrzem sztyletu.
Fragmenty zabudowań zakończone swoistymi ostrzami sztyletów. Marta Grzebuła lubi sztylety.
Kolejno opadały spróchniałe gałęzie drzew, szczątki dachów, połamanych desek,
To generalnie słaby ten huragan, skoro tylko spróchniałe wyrwał.
a po nich krzewy wyrywane z korzeniami. One jak okaleczone ptaki fruwały najpierw w powietrzu…
Pisarz musi być oryginalny. Drzewa wyrywane z korzeniami są oklepane, ale krzewy to jest to. I jeszcze fruwające jak okaleczone ptaki. Rozumiemy, że mimo okaleczenia ze zdrowymi skrzydłami?
Minuta za minutą, nic tylko chaos. Nie tylko to napawało grozą, ale fakt, że po wielkim huku, po grzmotach wyrywających wręcz płuca, zapadła ponownie cisza.
Czyli autorka oddycha uszami, a dźwięki odbiera płucami.
Cisza, w której bezgłośnie, niemal bezszelestnie potęga huraganu nadal niszczyła wszystko na swej drodze. Było to, samo w sobie, niewytłumaczalne zjawisko.
Można powiedzieć, że podobnie jak „pisarstwo” Marty Grzebuły.
(...) wioski położonej gdzieś pomiędzy zakolem rzeki a lasem. Gdzieś pomiędzy mrokiem a światłem. Światłem, które nie docierało tu od kilku dni.
Aha. Wioska leży między mrokiem a światłem, którego nie ma.
Domy stały jak te karły wtulone w matkę ziemię. Wtulone w konające połamane kikuty drzew.
Nobel dla pani Grzebuły. Przecież „karły wtulone w matkę ziemię” i „konające kikuty drzew” muszą o odbiorcy wywołać czytelniczy orgazm.
Do wioski zbliżała się kawalkada samochodów. Armia, policja i straż pożarna wraz z karetkami pogotowia mknęły na sygnale.
Armia mknąca na sygnale to wcale nie jest nowe zjawisko. Napoleon nie dysponował jeszcze takimi możliwościami technicznymi, ale już Ruscy, kiedy szli na Berlin, mieli na czołgach koguty.
Wioskę, wraz z mieszkańcami, zamknęła w mroku tajemna siła. Była niczym czarny lej wibrujący w powietrzu, który osaczył okolicę. Sterczące ku górze kikuty drzew wbijały się w nią, nieme, okaleczone i martwe.
Martwe, czyli skonały, a mieliśmy nadzieję, że się wyliżą. Na pociechę się wbijają. W nią. W wioskę, w siłę, w okolicę?
Ludzie patrzący na tą czarną, ogromnych rozmiarów chmurę wiszącą i zarazem okalającą wioskę nie ukrywali też swoich łez.
Doskonale tych ludzi rozumiemy. Nam też się chce płakać, kiedy wisi i zarazem okala nas twórczość Grzebuły.
W ich umysłach pojawiły się najgorsze z możliwych przewidywania. Mogli już liczyć tylko na cud. Ale widok ten odbierał im wiarę.
Jeśli człowiek nawet w cud nie może wierzyć, to jest naprawdę źle.
Mrok jakby kolczastym drutem połączył niebo i ziemię.
Drutem kolczastym? A dlaczego nie sztyletem?
A wokół nich pomimo pory roku, świeciło słońce.
Mamy dyskretną wskazówkę, że wioska położona jest w rejonach polarnych, bo tylko tam występują pory roku, w których nie świeci słońce.
Kilkudziesięciu ratowników, tyluż samo policjantów i żołnierzy wraz ze swoimi dowódcami stojąc ponad dwa kilometry od wioski, widzieli jak czarna, wirująca chmura z ogłuszającym hukiem pochłaniała wszystko i wszystkich.
To żołnierze tej armii, która mknęła na sygnale. W sile kilku dywizji po kilkunastu żołnierzy.
Ziemia pod jej naporem się rozstąpiła wciągając wioskę w czeluść.
Czeluść wyrwała chmurze jej zdobycz.
A potem…potem, nastała cisza…
Martwa i mroczna. Amen.
Zanim pojawiły się e-booki i wydawnictwa ze współfinansowaniem, grafomani w publicznym obiegu nie istnieli. Byli plagą wydawnictw, ale nikt poza biednymi redaktorami (nawet jeśli wystarczy przeczytać pięć zdań z takiego tekstu, żeby zorientować się, z kim ma się do czynienia, to przy stu maszynopisach można zacząć sobie rwać włosy z głowy) ich wypocin nie czytywał. I myślę, że po części przez to słowo „grafomania” tak często jest wykorzystywane w krytyce literackiej na określenie utworów średnich, wtórnych, naiwnych, pozbawionych walorów artystycznych, napisanych niewyszukanym językiem. Bo gdyby krytyk stykał się z grafomańskimi płodami we właściwym rozumieniu tego słowa, musiałby przyznać, że chociaż autor, którego chce zjechać, to trzecia liga albo w ogóle klasa okręgowa, to jednak cały czas jest to gość, który potrafi kopnąć piłkę, a nie przewraca się o własne nogi. I jeśli chciałby zachować właściwe proporcje, określenia „grafoman” nie mógłby wobec niego użyć.
Czysta grafomania to jest to, co prezentuje Grzebuła. Język, który dla każdego pisarza – a za pisarza Marta Grzebuła chce uchodzić – jest środkiem do wyrażania myśli, w jej przypadku staje się przeszkodą, którą trzeba pokonać, by daną myśl wyrazić. Przeszkodą niepokonywalną. Na poziomie słów, zdań, scen pisarstwo to rzemiosło: trzeba wiedzieć, co dane słowa znaczą, umieć te zdania poprawnie formułować, łączyć je tak, by dawały zamierzony obraz. Sensowny obraz. Grzebuła tego nie potrafi, nieporadność w konstruowaniu opisu aż bije po oczach. Słowa, zwroty, których w zwykłym tekście zapewne użyłaby poprawnie, przy próbie tworzenia literatury nagle lądują w kontekstach budzących śmiech. Z sępa rzucającego się na padlinę robi się sęp gwałtownie opadający. Wojsko lub żołnierze wysłani do pomocy przeistaczają się w armię, posyłaną jednak zwykle przeciwko wrogowi. A ta armia liczy kilkudziesięciu żołnierzy, bo autorka nie tylko nie widzi, że użyła słowa w złym znaczeniu, lecz także tego, że zamieściła informację to złe znaczenie podkreślającą.
Zdania zestawia, jakby zapomniała, co napisała uprzednio, albo jakby grała w jakieś antydomino, w którym kostek nie trzeba łączyć według ilości punktów. Najpierw wroga jest cisza, a potem nadal szepty, choć w tekście nie ma słowa uzasadniającego to „nadal”. Albo w dwóch kolejnych zdaniach cień przemyka inną drogą. Logika nie istnieje. Noc opada (pomińmy już kwestię, że zwykle zapada) ze świstem (nawet w konwencji fantastyki to absurd), okaleczone ptaki fruwają, wioska leży tam, gdzie mrok styka się ze światłem, tyle że światła nie ma. Do tego całkowity bezład: komuś z państwa udało się policzyć, ile razy tam zapada cisza i rozlega się huk?
Błędy ortograficzne („wierza kościelna”), składniowe („kilkudziesięciu ratowników widzieli”), a interpunkcyjnych jest tyle, że spokojnie można powiedzieć, że Grzebuła wynalazła nową polską interpunkcję, jednak należy powątpiewać, by ten dowód na kreatywność pretendował ją do miana pisarza.
Od pisarza wymagamy oryginalnych porównań, od ucznia szkoły podstawowej poprawnych. Grzebuła tej lekcji nie odrobiła i nie wie, że porównuje się do czegoś podobnego. Coś jest czerwone jak krew i białe jak śnieg, a nie odwrotnie. Dla Grzebuły błyskawica jest prosta i srebrna jak sztylet. To i tak małe piwo, bo co znaczy, że mrok wygląda jak drut kolczasty?
Przejdźmy na trochę wyższy stopień niż elementarna poprawność językowa i logiczna. Grzebuła chce opisać przerażającą scenę, kataklizm zmiata wioskę z powierzchni ziemi. Jak rozumiemy, ma to napawać czytelnika grozą. Dzieją się rzeczy straszne, giną ludzie. Ale Grzebuła nie wie, że jak pięć razy napisze, że coś jest straszne, to strasznie być przestaje, robi się śmiesznie. Nie wie, jakich informacji ma czytelnikowi udzielać, jakie pominąć, jak sprawić i pozwolić, by zadziałała jego wyobraźnia. Albo jakie informacje są całkowicie zbędne, bo czytelnik też żyje na tym świecie i pewne rzeczy wie. W dalszej scenie, kiedy opisuje jadący w deszczu samochód, powiadamia, że „krople roztrzaskiwały się nie tylko o pojazd, ale również o czarny asfalt”. Obawiała się, że czytelnik założy, że deszcz pada wyłącznie na samochód?
Z powyższym tekstem nic się nie da zrobić, nie przeredaguje tego żaden redaktor. Można go tylko napisać od nowa, przy czym w każdej klasie liceum znalazłby się uczeń, który, dostawszy takie zadanie, potrafiłby napisać tę scenę tak, by miała ona ręce i nogi. A od liceum do pisarstwa to jeszcze daleka droga do przejścia. Martę Grzebułę dzielą od niego lata świetlne.