poniedziałek, 28 maja 2012

Urzędasy

Dostałem pismo z urzędu skarbowego. Jako praworządny i sumiennie płacący podatki obywatel dostałem na widok tego pisma nerwowych drgawek. Bo urząd skarbowy nie pisuje do praworządnych i uczciwych obywateli, żeby im podziękować za to, że sumiennie płacą podatki, że w ogóle płacą, dzięki czemu urząd ma na pensje dla urzędników. Urząd skarbowy pisuje do uczciwych obywateli, kiedy może się o coś przychrzanić, na przykład, że spóźnili się jeden dzień ze złożeniem jakiejś deklaracji. I wlepia im karę w wysokości jednej dziesiątej przeciętnej pensji. Kiedyś taką karę dostałem, to wiem. Komuś może wydawać się to dużo i nieproporcjonalnie do przewinienia, ale bez przesady. Przecież nie rozstrzeliwują. A mogliby. Kiedy wojsko przysłało mi wezwanie do WKU po studiach, to jak byk stało w pouczeniu, że za niestawiennictwo grozi kara śmierci. Chyba że nie ma wojny. A z tym to nigdy nie wiadomo. Ostatnio też byłem przekonany, że z nikim się nie bijemy, ale poseł Macierewicz wyprowadził mnie z błędu i poinformował, że Rosja wypowiedziała nam wojnę.

Przeczytałem rzeczone pismo, znowu nie wysłałem jakiejś deklaracji, ale tym razem nie było kary, tylko wezwanie do dosłania. Przekazałem pismo mojej księgowej, żeby dosłała co trzeba. Księgowa odpisała mi, że chodzi o deklarację VAT, której składać nie muszę, bo już ponad dwa lata podatnikiem VAT nie jestem, o czym urząd został w swoim czasie przepisowo poinformowany. I że w tym duchu mam urzędowi odpowiedzieć. Wydając trzy siedemdziesiąt pięć na list polecony. Ale nie należy się oburzać, bo wydatki obywateli stanowią część PKB i dzięki temu, że wydam na znaczek, przyczynię się do wzrostu gospodarczego. A wyższy wzrost gospodarczy to wyższe wpływy z podatków i urzędnicy skarbowi będą mieli na znaczki, żeby pisać do obywateli, że nie złożyli deklaracji, których składać nie musieli. Urzędnicy zwalczają w ten sposób bezrobocie, bo listonosz ma pracę, księgowa ma pracę, a i sami wykażą, że są potrzebni. Jakiś malkontent mógłby wprawdzie twierdzić, że urzędnicy skarbowi są potrzebni do ścigania tych, którzy działają nielegalnie, ale to naprawdę trzeba być skrajnym malkontentem, żeby nie rozumieć, że urząd „nie ma narzędzi”, by gnębić tych, którzy się do niego nie zgłosili. A jak ktoś jest tak naiwny, że chce działać zgodnie z prawem, to niech ma pretensje do siebie: za głupotę się płaci. Przecież niemowlaki wiedzą, że w Polsce przestrzegając przepisów jednej ustawy, łamie się drugą. Malkontenctwem byłoby też twierdzenie, że urzędnik powinien zrozumieć informację widniejącą na monitorze komputera, że dany podatnik przestał być VAT-owcem dwa lata wcześniej. Urząd skarbowy to nie wyższa uczelnia czy instytut badawczy, by zatrudniać w nim ludzi potrafiących czytać.

Ponieważ nieszczęścia chodzą parami, dostałem też pismo z ZUS-u. Było to ponaglenie, że mam zrobić coś, czego ZUS domagał się w poprzednim piśmie, a czego nie zrobiłem. Nie zrobiłem, bo poprzednie pismo było wysłane listem zwykłym, a te od ZUS-u wyrzucam bez czytania. Zawsze jest to informacja o stanie mojego konta emerytalnego, a ja już nie chcę się denerwować, dowiadując się, ile emerytury nie dostanę, mimo że co miesiąc płacę na nią horrendalną składkę. ZUS domagał się, żebym się stawił w ZUS-ie i wyjaśnił zaistniałe nieprawidłowości w płatności składki zdrowotnej w… 2003 roku. Dziewięć lat temu. I też się nie ma co oburzać. Przecież mogli mnie wezwać, żebym wyjaśnił, dlaczego nie zapłacił składki mój dziadek w czterdziestym trzecim. A wyjaśnienia, że był na froncie, nie uznać. Powiedzieć, że sprawdzą. Tak, jak powiedzieli, że sprawdzą, kiedy odmówiłem stawienia się, bo w związku z nieprawidłowościami w 2003 byłem wzywany w 2004 i z wszystkiego się wytłumaczyłem. Że nieprawidłowości polegały na tym, że Kasa Chorych nie przesłała moich dokumentów do ZUS-u, że ZUS brał moją kasę, nie mając na to podkładki, i że zorientował się po paru latach, że bierze kasę, której nie ma prawa brać. Czyli że wezwali niewinnego, bo nie ja zawaliłem, tylko urzędnicy Kasy Chorych i ZUS-u. Urzędnicy jednak nie przyjęli tego do wiadomości, sami siebie nie wezwali, żeby wyjaśnić nieprawidłowości, tylko ponownie obywatela po dziewięciu latach. Bo obywatel się nudzi, składka na ZUS jest tak śmiesznie niska, że obywatel zarabia na nią w trzy godziny, więc niech sobie pochodzi po urzędach. Niech zobaczy, jak urzędnicy za jego pieniądze ciężko pracują, żeby nie miał poczucia, że płaci na bandę nierobów.

poniedziałek, 21 maja 2012

Na początku stała się światłość albo dostarczyciele kontentu

W kwietniowym numerze „Bluszczu” ukazał się artykuł poświęcony przekładom literackim pt. „Tłumaczenie tłumaczy” autorstwa Marceliny Szumer i Pawła Wieczorka. Lead („zmieniają wodę w błoto, perfumy w cukierki, a sprośności w fi fi”) zapowiada, że będzie tradycyjnie: bierzemy garść przykładów i jojczymy, jacy to ci tłumacze nieudolni. I jest tradycyjnie: z góry założona teza, że tłumacze to banda fuszerów, i mający tego dowodzić miszmasz przykładów, bez umieszczenia ich choćby w historycznym kontekście, jakby zasady translatoryki dzisiaj i kilkadziesiąt czy kilkaset lat temu były takie same.

Dobór przykładów też jest tradycyjny, bo choć zaczyna się nawet ciekawie od analizy tłumaczenia wierszy niemieckiego poety Michaela Zellera, to na tym – nomen omen – oryginalne pomysły dwójce autorów się kończą i mamy standardowy zestaw: Biblia, Szekspir i Barańczak, Kubuś Puchatek i Fredzia Phi Phi. Artykuł o tłumaczeniach literackich bez przytoczenia casusu Kubusia i Fredzi wydaje się wszystkim autorom tak niekompletny jak Watykan bez Jana Pawła II.

Już przy analizie spolszczonych wierszy Zellera wychodzi na jaw, że krytycy o sztuce przekładu mają średnie pojęcie. I tak ich zdaniem dwaj tłumacze przełożyli błędnie wyrażenie „aufgeklärtem blick” jako „jasne spojrzenie” i „rozjaśnione spojrzenie”, gdy tymczasem poeta miał na myśli „rozumienie świata”. Poeta mógł mieć na myśli nawet kupę dinozaura, ale napisał „Blick”, a nie „Welt”, więc w tłumaczeniu musi być „spojrzenie”. To spojrzenie jest chyba „rozumne, rozumiejące”, a nie „jasne”, ale trudno wyrokować, nie znając kontekstu, bo „jasne” w znaczeniu „zrozumiałe” też się stosuje.

Niezwykle interesująca jest część poświęcona Biblii, „najstarszej powieści przygodowej świata”, w której Bóg to „główny bohater”. Nie bardzo wiadomo, co autorzy chcieli osiągnąć, deprecjonując w ten prymitywny sposób świętą księgę dwóch religii, skoro tematem jest nie jej treść, tylko rozbieżność pomiędzy poszczególnymi wersjami językowymi. Ale dalej robi się jeszcze ciekawiej. Otóż dowiadujemy się, że „pierwsze zdanie Biblii (…) po łacinie brzmi fiat lux, et facta est lux”. Szumer i Wieczorek musieli być napruci winem albo po ziołach, kiedy to pisali, bo pierwsze zdanie Biblii brzmi In principio creavit Deus caelum et terram, a nie trzeba znać łaciny, żeby rozpoznać, że to zacytowane przez nich nie odpowiada frazie „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”.

Wróćmy jednak do przekładów i dowiedzmy się, co z tym „pierwszym” zdaniem. Otóż „przetłumaczone na język angielski, jest prawie dwa razy dłuższe”. Czyli tłumacz popełnił faux-pas, bo nie użył linijki. Owo „prawie dwa razy dłuższe” zdanie brzmi Let there be light: and there was light. Czyli osiem słów przy sześciu łacińskich, literek też jest raptem półtora raza więcej, no ale autorzy artykułu piszą o przekładach, a nie o arytmetyce, więc na arytmetyce znać się nie muszą. A dlaczego, jak jest dwa razy więcej literek, to niedobrze? Bo daje to „dwa razy więcej okazji do przekłamań, nadużyć i nadinterpretacji”. I nie da się ukryć, że to – nomen omen – święta prawda. W wersji łacińskiej można się tylko zastanawiać, czy Bóg zapalił pochodnię, czy lampę naftową, a wersji angielskiej mamy do wyboru jeszcze żarówkę i reflektor.

Czym dla kozy pochyłe drzewo, tym dla domorosłych znawców translatoryki kilka różnych przekładów tego samego utworu. Wielu tłumaczy brało się za „Hamleta”, Szumer i Wieczorek wszystkie polskie przekłady przeczytali i błyskotliwie zauważyli, że „bodaj jedynym, co je łączy, jest imię głównego bohatera”. Dowód? Inne brzmienie tej samej frazy: „w sercu noszą strapienie”, „w sercu noszą żal”, „w sercu ich żałość winna mieszkać”, „ich sercu przystoi żałoba”. Żaden z tłumaczy nie zastąpił serca wątrobą ani żałoby radością, a mimo to zostali skrytykowani, więc nasuwa się wniosek, że krytycy spodziewali się czterech identycznych tekstów. Wydaje im się pewnie, że Bóg oprócz światłości (w pierwszym zdaniu Biblii) stworzył również idealne wersje przekładów, a tłumacz ma do nich dążyć i jego przekład będzie tym lepszy, im bardziej zgodny z tą boską wersją (która ma oczywiście tyle samo literek co oryginał). Tymczasem tłumacze mają prawo sięgać po synonimy (żal, żałość, żałoba, strapienie), więc nigdy nie powstaną dwa identyczne przekłady. Każdy tłumacz odciska na przekładzie swoje indywidualne piętno (dlatego wskazane jest, by danego pisarza przekładała jedna osoba), co wcale nie znaczy, że czytelnik otrzymuje wersje, w których zgadza się tylko imię bohatera. Inkryminowana fraza – choć za każdym razem nieco inaczej sformułowana – niesie przecież tę samą informację i daje ten sam obraz. I wszystkie cztery przekłady „Hamleta” (Witolda Chwalewika – nazywanego w artykule „Chwalewnikiem”, przecież Sumer i Wiczorek nie będą ustalać, jak naprawdę nazywa się taka trzeciorzędna persona jak tłumacz – Jarosława Iwaszkiewicza, Macieja Słomczyńskiego i Jerzego S. Sito), z których pochodzą cytaty, mogą być dobre, bo to, że się między sobą różnią, niczego przeciwnego nie dowodzi.

No i nieśmiertelna Fredzia. „Kubusia Puchatka, Krzysia, Prosiaczka (…) powołał do życia (nie, nie Walt Disney!) Alan Alexander Milne”. Wykluczenie autorstwa Disneya albo ma być żartem i jest to wtedy humor tak zwanej wysokiej próby (ha! ha!), albo Szumer i Wieczorek zakładają, że czytelnicy „Bluszczu” to ćwierćinteligenci wyrośli na kulturze obrazkowej, którzy nie wiedzą, jak brzmi pierwsze zdanie Biblii, bo zapoznawali się z nią w formie komiksu. Po tym wprowadzeniu mamy informację, że przekład Ireny Tuwim jest nader swobodny: „Hefalumpy (…) jedynie podobne do słoni, u Tuwima stały się słoniami z krwi i kości”. Jak widać, u Szumera i Wieczorek Irena Tuwim stała się Julianem Tuwimem albo ktoś nie zna zasad odmiany żeńskich nazwisk. „Fredzia Phi Phi” Moniki Adamczyk zostaje oceniona jako „wierniejsza oryginałowi, ale też kompletnie pozbawiona uroku, którego nie można odmówić pierwszemu tłumaczeniu”. Myśl, że może uroku pozbawiony jest oryginał, jakoś w głowach autorów artykułu nie postała. Nie podoba im się, że Kłapouchy to nie osiołek, tylko bury osioł Iija, i że jego prezentem urodzinowym nie jest praktyczna baryłeczka, tylko użyteczny garnek. Jeśli w oryginale osiołek Kłapouchy jest osłem Iiją i dostał garnek, to pretensje, że nie ma to uroku, proszę zgłaszać do Milne’a, a nie do Adamczyk. Wisienką na torcie są korepetycje z geografii, jakich Szumer i Wieczorek udzielają tłumaczkom utworu: „Obie jednak pomyliły się, pisząc o łożyskach rzek, bo kto uczył się geografii, wie, że lepsze byłoby określenie ‘koryto’”. Kto uczył się polskiego, wie, że łożysko to „zagłębienie wyżłobione przez płynącą wodę; koryto” ("Słownik języka polskiego" pod red. Mieczysława Szymczaka).

Z równie fachową krytyką spotkał się Andrzej Drawicz za zmianę w stosunku do pierwszego tłumaczenia imienia jednej z bohaterek „Mistrza i Małgorzaty” z „Annuszki” na „Anielcię”. Dlaczego zmiana jest zła? Wyjaśnia nam to tylko połowa duetu autorskiego (nie dowiadujemy się która): „drugiej po prostu nie lubię”. Czyli tłumacz powinien był kierować się nie tylko wymogami warsztatowymi, lecz także gustem pani Szumer lub pana Wieczorka. Drawicz naraził się też tym, że głowę Berlioza potoczył „po bruku”, a nie, jak w pierwszym tłumaczeniu, „znacznie bardziej przewrotnie i adekwatnie” „po kocich łbach”. Adekwatnie to by było, gdyby w języku rosyjskim nazwa bruku z kamienia polnego również nawiązywała do kociej łepetyny, ale nie nawiązuje, więc owa przewrotność występuje tylko w przekładzie Lewandowskiej i Dąbrowskiego. I to ich przekład jest zły, bo tłumacz nie może dodawać smaczków, których nie ma w oryginale.

Żeby to wyliczanie błędów, które błędami nie są, albo chwalenie rozwiązań, które na pochwałę nie zasługują, nie wyglądało tylko na nabijanie wierszówki, Szumer i Wieczorek jako ogólniejszą refleksję o tłumaczeniach przytaczają poglądy George’a Steinera, autora książki „Po wieży Babel”. Tytuł zapisują z bykiem ortograficznym „Po Wieży Babel”, no ale już ustaliliśmy, że Biblię znają głównie ze słyszenia i nie utrwaliło się im, że słowo „wieża” nie jest częścią nazwy. Steiner zostaje przywołany ni w pięć, ni w dziewięć, bo skoro twierdzi, że społeczeństwa żyją nie w jednej różnie nazywanej rzeczywistości, lecz w zupełnie innych światach i właśnie ta okoliczność stanowi dla tłumaczy niepokonywalną barierę, to przykłady błędnych tłumaczeń, wynikających z niewiedzy czy nieudolności tłumacza, nijak tej tezy nie ilustrują. Refleksja pojawia się w środku tekstu, autorzy najwyraźniej uznają jednak, że ciekawsze od pogłębionej analizy jest kopanie bliźnich po kostkach, wracają więc do pastwienia się nad przykładami.

Kim są Marcelina Szumer i Paweł Wieczorek? Pod tekstem żadnej informacji nie ma, z tekstu wynika jedynie tyle, że na pewno nie są tłumaczami literatury. Na szczęście Pan Bóg stworzył Internet (zaraz po światłości, a przed niebem i ziemią), który wypluwa informację, że to dziennikarze prowadzący agencję Pably, zajmującą się „dostarczaniem kontentu”. Kontent ma według zapewnień wysoką kłolity, tak by riders, którzy sięgnęli po daną niuspejper, wrócili do niej zachęceni rzetelną informejszyn i fachowym opracowaniem sabdżektu. I trzeba przyznać, że nie jest to reklamowe pustosłowie, ja na przykład czuję się totalnie zachęcony, by kupować kolejne numery „Bluszczu” i dowiadywać się, co dostarczyciele kontentu zechcą jeszcze napisać o przekładach literackich. Ale nietłumacze nie powinni czuć się poszkodowani, gdyż lista dziedzin, na których Szumer i Wieczorek się znają, jest nader obszerna, więc również przedstawicielom innych zawodów mogą dostarczyć sporo kontentowej radości. Usatysfakcjonowani będą też zamawiający artykuły, to znaczy kontent, gdyż Szumer i Wieczorek deklarują, że tworzą go na kola… tfu, nie na kolanie, tylko do ręki. „Od ręki przygotujemy kontent na tematy technologie, motoryzacja, kultura, prawo”. Ponieważ nie ma deklaracji, że przygotują kontent na temat język polski, zamiast czepiać się gramatyki tej konstrukcji, należy zamawiać tekst, sorry, kontent, który Szumer i Wieczorek bez kompleksów wyprodukują. Kto wie, może nawet pokuszą się o nową wersję Biblii, jeśli zgłosi się do nich jakaś sekta, widząc ich nieortodoksyjne podejście. Przecież Biblia to też kontent. „Na początku Bóg stworzył światłość. I zobaczył, że światłość jest dobra. I oświeciło go, że ci, co jej nie widzą, powinni o niej przeczytać. Stworzył więc Bóg dostarczycieli kontentu. Potem sięgnął po ‘Bluszcz’ i powiedział: ‘O kurwa, co ja narobiłem!’”.

Dopisek: Odpowiedź na polemikę autorów artykułu.

poniedziałek, 14 maja 2012

Tłumacz i jego pisarz

Jednym z pisarzy, w których namiętnie się zaczytywałem, był Ernest Hemingway. „Pożegnanie z bronią”, „Komu bije dzwon”, „Stary człowiek i morze” to książki, które dostarczyły mi niesamowitych przeżyć. Zapamiętałem również nazwisko ich tłumacza. Nie był to wcale omen, że w przyszłości też będę tłumaczył literaturę, to, kto przełożył powieść, obchodziło mnie tak samo mało jak większość czytelników. Po prostu mój skrupulatny charakter nakazywał mi przeczytać wszystko, co w książce wydrukowano, włącznie z datą podpisania jej do druku (było kiedyś coś takiego). A że Hemingwaya przekładał jeden człowiek, jego powtarzające się nazwisko utkwiło mi w pamięci: Bronisław Zieliński.

Kiedy natrafiłem na wydaną w 2008 r. biografię Zielińskiego autorstwa Bartosza Marca pt. „Na wzgórzach Idaho”, i z sentymentu do Hemingwaya, i z radości, że ktoś docenia rolę tłumacza na tyle, by o nim napisać, musiałem po nią sięgnąć. To zresztą chyba pierwszy w Polsce (na świecie?) przypadek, że tłumacz literatury – niebędący pisarzem i nie zdobywszy sławy w inny sposób – zasłużył sobie na książkową biografię.

Już tylko za to należałoby autora i wydawnictwo Muza wynieść pod niebiosa, ale i poza tym trudno szczędzić im pochwał: wspaniałe wydanie w twardej oprawie, z dużą liczbą zdjęć, merytorycznie bez zarzutu, widać, że Marzec starannie się do napisania tej biografii przygotował, a zebrany materiał przedstawił w atrakcyjny sposób. Naprawdę warto po tę książkę sięgnąć.

Bronisław Zieliński (1914-1985), żołnierz kampanii wrześniowej, więzień polityczny w czasach stalinowskich, tłumaczeniem literatury zajął się w latach 50., poza Hemingwayem przekładał też m.in. Capotego* i Steinbecka. Tych trzech pisarzy poznał osobiście, ale emocjonalnie najbardziej czuł się związany z Hemingwayem, i to nie tylko w relacji pisarz - czytelnik/tłumacz, ale też tej międzyludzkiej.

Spędził z nim tylko trzy dni, ale czasami już tak jest, że z najważniejszymi ludźmi w naszym życiu nie jest nam dane pobyć dłużej (jeśli ktoś sam tego nie przeżył, to mógł przeczytać właśnie w „Komu bije dzwon”). Hemingway, który normalnie takich gości unikał, zaprosił Zielińskiego do siebie i przypadli sobie do gustu – łączyła ich wspólna pasja: łowiectwo. Przy czym muszę powiedzieć, że opisy polowań były dla mnie przykre. Nigdy nie polowałem, ale kiedyś nie przeszkadzało mi, że inni polują. A teraz, gdy czytałem, jak Zieliński postrzelonego królika, który nie mógł skonać, dobijał kopniakami, co uważał za czynność wprawdzie przykrą, ale humanitarną, to mi się nóż w kieszeni otwierał. Przestrzegę jednak takich wrażliwców jak ja, że naprawdę szkoda byłoby z powodu tych opisów zrezygnować z lektury książki.

Dużym zaskoczeniem była dla mnie informacja o fatalnym stanie fizycznym i psychicznym Hemingwaya przed samobójczą śmiercią. Dotąd miałem taki obraz, że mocny mężczyzna postanowił na swoich warunkach zakończyć życie, zanim ono go złamie, a tymczasem wychodzi na to, że zdążyło złamać. No cóż, obraz pisarza, jaki mają czytelnicy (nawet mocno interesujący się samym autorem), a jego prywatne życie, to często dwa diametralnie różne światy.

Sporą część książki stanowi korespondencja Zielińskiego z Hemingwayem i Capotem (czy po części omówienie, bo spadkobiercy pisarzy nie zgodzili się na publikację wszystkich listów). Zastanowiło mnie, jak takie biografie będą wyglądały w przyszłości, skoro teraz pisarze i tłumacze wymieniają między sobą nie trwałe papierowe listy, tylko ulotne maile. Mój biograf :-) nie znajdzie żadnej mojej korespondencji z Johanną Nilsson, bo stare maile dawno zjadła któraś z awarii komputera, a nowe zeżre jedna z następnych. No chyba że Johanna robi sobie odpisy do pośmiertnego archiwum, w co jednak szczerze wątpię.

Podsumowując, „Na wzgórzach Idaho” to nie tylko książka dla tych, których interesują okołoliterackie tematy i Ernest Hemingway, czy dla tej garstki, którą obchodzą zagadnienia przekładu literackiego. To przede wszystkim opowieść o tym, jakim ciekawym człowiekiem był Bronisław Zieliński. Serdecznie polecam.

*O kłopotach z odmianą nazwiska Capote tutaj, polskie słowniki faktycznie podają błędną wymowę, Zieliński pytał o to samego pisarza i ten podał, że prawidłowa wymowa to „Kapoti”.

poniedziałek, 7 maja 2012

O kant dupy taką agencję

Człowiek ocenia swoją sytuację, porównując się z innymi, i kiedy ma od nich gorzej, jest niezadowolony. Mnie niestety przyszło porównywać sytuację polskiego autora z warunkami, w jakich tworzą Szwedzi, bo ich literaturę tłumaczę. Gdybym tłumaczył ukraińską, pewnie porównywałbym się z Ukraińcami i wtedy powodu do frustracji bym nie miał. A tak na każdym kroku widzę, jak mogłoby być dobrze, a jak jest fatalnie.

Koresponduję sobie z Johanną Nilsson i dowiaduję się, że ma nowego agenta i tenże agent z miejsca załatwił jej zamówienie opowiadania przez czasopismo. Nie powiem, zamarzył mi się ktoś taki, kto nakłaniałby czasopisma, by zgłaszały do mnie z prośbami o opowiadanie. Dotąd agenta nie miałem, bo w Polsce generalnie ten zawód nie istniał. Agencje literackie zaczęły się jednak pojawiać, toteż postanowiłem z usług takowej skorzystać, mając nadzieję, że zdejmie ze mnie całą tę akwizytorską robotę, którą polski pisarz (i tłumacz) musi wykonywać. Akurat na forum Wydawnictwa i obyczaje jedna się ogłosiła, więc do niej napisałem. Książek (w tym tłumaczonych) sporo mam na koncie, jest co wznawiać, następne przecież też będę pisał (i tłumaczył), a i podobno ciekawie o tym, co robię, opowiedzieć umiem. Wydawało mi się więc, że dla takiej agencji jestem niezłym klientem. Agencji chyba też się tak wydawało, bo i skwapliwie odpisała, a jej szef nawet się pofatygował do mojego stolika na targach, żeby osobiście ze mną porozmawiać. Ze sporą nadzieją czekałem więc na propozycje napisania czy przetłumaczenia książek, na oferty wznowień, na zamówienia tekstów do prasy, na zaproszenie na spotkania autorskie (z honorarium dla autora, bo skoro agencja żyje z prowizji, to organizacja nieodpłatnego nie ma dla niej sensu). No i czekam dalej, w tej chwili mija już półtora roku i przez te półtora roku agencja nic mi nie załatwiła. Nic, liczbowo: zero, słownie: gówno.

Nie dość tego. Po początkowej korespondencji i podaniu, co ma zamiar zrobić, więcej się do mnie nie odezwała. Od roku ze sporym okładem nie dostałem ani jednego maila! Rzeczona agencja najwyraźniej uważa, że współpracujący z nią autor ma się do niej dobijać, monitować, ustalać, czy książka została przyjęta do wydania, prosić się o odpowiedź, czyli robić dokładnie to samo, co wtedy, kiedy nie jest przez nikogo reprezentowany. A jak już autor wymusi na agencji, że ta gdzieś jego książkę wciśnie, wtedy agencja pobierze prowizję. I proszę tego nie odczytywać jako sarkazmu, że niesłusznie. Przecież oszczędziła autorowi przykrych wrażeń, bo zamiast dwudziestu wydawnictw leje na niego jedna agencja, a zawsze to przyjemniej, jak tych człowieka olewających jest mniej niż więcej.

Nie mogę jednak powiedzieć, żeby pracownicy agencji się obijali. Zwyczajnie nie mieli czasu do mnie napisać, gdyż byli zajęci redagowaniem ogłoszeń na forum Wydawnictwa i ich obyczaje, że poszukują autorów powieści dla kobiet albo tłumaczy fińskiego. Czyli agencja, zamiast skutecznie przekonywać wydawnictwa do moich książek, co jest jej zadaniem, którego dobrowolnie się podjęła, robi za słup ogłoszeniowy tychże wydawnictw. „Chcielibyśmy zaproponować państwu kryminał polskiego autora i szwedzką obyczajówkę”. „Nie potrzebujemy, teraz stawiamy na fińską literaturę kobiecą”. „Aha. To my damy ogłoszenie”.

No i proszę mi powiedzieć, jak mam teraz nie porównywać. Szwedzki agent nawiązuje współpracę z pisarzem i ostro bierze się do roboty. Dba o jego interesy i skutecznie coś mu załatwia. Polski agent umieszcza sobie pisarza w bazie danych i przestaje się nim interesować, dopóki wydawnictwa same nie powiedzą, że taki rodzaj twórczości ich interesuje. To na cholerę taki agent? Czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć, dlaczego rozwiązania, które z powodzeniem funkcjonują na świecie, w Polsce zawsze przybierają karykaturalną formę?

wtorek, 1 maja 2012

Spotkanie autorskie w Strzelinie

Jutro (2 maja, środa) będę miał dwa spotkania autorskie, ale czytelników mojego bloga zaproszę tylko na jedno. Biletem wstępu na drugie jest skazujący wyrok sądu, gdyż odbędzie się ono w więzieniu :-). Tych, którzy nie weszli w konflikt z prawem, zapraszam na godzinę 18.00 do Strzelińskiego Ośrodka Kultury przy ul. Brzegowej 10a.