sobota, 27 sierpnia 2011

Leczenie krzyżem

Pacjent ateista leżący w szpitalu im. Witolda Orłowskiego w Warszawie, będący na sali sam, zdjął ze ściany krucyfiks i położył go stole. Oburzył tym salową, która uznała, że „pozycja pozioma krzyżowi uwłacza”, i pielęgniarkę, która pouczyła go, że na wiszący naprzeciw jego łóżka krzyż wcale nie musi patrzeć. Obie panie wyłuszczyły znajomej pacjenta, że „większość społeczeństwa jest katolicka, więc mógłby dać spokój i być choć odrobinę tolerancyjny”. „Gazeta Wyborcza”, która opisała zdarzenie, poprosiła o opinię Halinę Bortnowską, szefową Rady Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka oraz Marka Balickiego, byłego ministra zdrowia, obecnie posła SLD. Oboje byli zgodni, szpital to dla pacjenta przedłużenie czy namiastka domu, więc krzyż może w sali szpitalnej wisieć.

Zacznijmy od salowej i pielęgniarki. Formułowanie koncepcji, że pozycja pozioma krzyżowi uwłacza, świadczy o tym, że pani katoliczka salowa nie widziała pogrzebu Jana Pawła II (ani żadnego innego katolickiego pogrzebu albo w czasie mszy żałobnej zastanawiała się, jak będzie wyglądała jej następna fryzura), bo na wieku trumny papieża znalazł się krzyż właśnie w pozycji horyzontalnej. I taką pozycję zwykle na trumnach przyjmuje. Pani salowa powinna więc złożyć doniesienie do prokuratury, że Kościół w czasie swoich ceremonii obraża jej uczucia religijne i zażądać również ścigania Watykanu (prokuratura ma już doświadczenie, skoro zajmowała się ochroną dobrego imienia głowy Państwa Watykańskiego). Powoływanie się na fakt, że większość społeczeństwa jest katolicka, pokazuje, że obie panie katoliczki (podobnie jak znakomita większość ich współwyznawców) do dziś nie pojęły, że współczesna demokracja polega na poszanowaniu praw mniejszości.

Interesujący jest dobór przez gazetę ekspertów komentujących zdarzenie. Z jednej strony teolog, z drugiej poseł SLD. Teoretycznie więc eksperci z dwóch stron barykady, ale właśnie tylko teoretycznie, bo drugiej lewicowej partii tak gorliwie podlizującej się Kościołowi ze świecą szukać. Eksperci mają takie samo zdanie, co jednak nie skłania „Gazety” do zrezygnowania z publikacji opinii jednego z nich i poszukania eksperta, który przedstawiłby pogląd przeciwny.

Twierdzenie, że szpital jest przedłużeniem czy namiastką domu, jest nieprawdziwe: żaden pacjent nie traktuje szpitala jako domu. Przeciwnie, wie, że musi liczyć się z ograniczeniami i niedogodnościami, których w domu nie ma. I każdy chce ze szpitala jak najszybciej uciec. Ale nawet gdyby z twierdzeniem Bortnowskiej i Balickiego się zgodzić, to powstaje pytanie, dlaczego ma to być przedłużenie domu osoby wierzącej, a niewierzącej już nie. Zdjęcie ilustrujące artykuł przedstawia fronton szpitala z czytelnym napisem, że to szpital publiczny. Publiczny, czyli utrzymywany z podatków, publiczny, czyli taki, który ma obowiązek respektować konstytucyjną zasadę neutralności światopoglądowej, a więc być wolny od religijnych symboli. Jak pani pielęgniarka z salową zatrudnią się w szpitalu zakonnym czy prowadzonym przez jakąś katolicką fundację, wtedy będą mogły sobie protestować przeciwko zdejmowaniu krzyży.

Respektowanie neutralności światopoglądowej przez instytucję publiczną akurat w przypadku szpitala nie wiąże się z żadną niedogodnością dla katolików, gdyż każdy pacjent ma do swojej prywatnej dyspozycji kawałek przestrzeni – stolik, ścianę nad łóżkiem – w której może umieścić krzyży do woli. Choć podejrzewam, że gdyby taki pacjent zechciał sobie przybić krzyżyk nad łóżkiem, wtedy panie salowa z pielęgniarką zmieniłyby front i zabroniły mu tego, krzycząc, że nie ma zgody na dziurawienie ścian. Bo w całej tej sytuacji nie chodzi o komfort pacjentów (zresztą żadnych innych poza tym niechcącym krzyża nie było), tylko o pokazanie, że w tym miejscu rządzą katolicy. I dlatego krzyż musi wisieć tak, by niejako obejmował całą salę. Krucyfiks na stoliku nie miałby już tej wymowy, byłby prywatnym wyrazem wiary, a więc nie spełniałby swej roli. Ateiści niech sobie gardłują o swoich prawach, ale Polska zawsze była katolicka, największy papież był Polakiem, więc nawet jeśli jakiś odmieniec nie wierzy, to i tak ma obowiązek być kulturowym katolikiem, a tych, do których to nie dociera, odpowiednio się spacyfikuje: powiesi się im krzyż w Sejmie, wprowadzi religię w szkole, na pogrzeb zawoła księdza.

Bortnowska stwierdza, że wiszący krzyż nie stanowi „ujmy dla ludzi niewierzących”. Polemizuje w ten sposób z wymyśloną przez siebie tezą (wygodne, gdyż dużo łatwiej obalić argument, który się adwersarzowi włoży w usta, niż ten naprawdę przezeń sformułowany), bo żaden niewierzący nie odbiera krzyża powieszonego w instytucji publicznej jako czegoś, co urąga jego godności. Krzyż przeszkadza, bo tworzy religijną atmosferę tam, gdzie jej nie powinno być, irytuje, bo stanowi jaskrawy dowód, że nie żyjemy w neutralnym światopoglądowo państwie, chociaż gwarantuje to konstytucja, ale przecież nie jest dla ateisty obraźliwy. Co najwyżej, jeśli jest to krucyfiks, powoduje nieprzyjemne wrażenia, bo przedstawia człowieka torturowanego i cierpiącego. No ale katolicy na cudze cierpienie, w tym założyciela ich własnej religii, są najwyraźniej wyjątkowo odporni. Swoją drogą ciekawe, że przedstawiciele religii, której „aktem założycielskim” była okrutna śmierć, w imię swej wiary przez stulecia mordujący współwyznawców i innowierców, nazywają teraz cywilizacją śmierci liberalny ustrój, w którym życie ludzkie jest szanowane jak nigdy dotąd w historii.

sobota, 20 sierpnia 2011

Szwedzi versus Polacy

Temat Szwedów zaproponował jeden z komentujących i propozycja przypadła mi do gustu, choć wyszło mi tak bardziej porównawczo.
Szwedów bardzo cenię i wiele ich cech z chęcią przeniósłbym na polski grunt. Na przykład świetną organizację państwa i społeczeństwa. Tłumaczyłem teraz dokumenty w sprawie kradzieży roweru, dokonanej przez Polaka w szwedzkim sklepie. Kradzież dokonana w ubiegłym roku 17 sierpnia, złodziej złapany na gorącym uczynku, akt oskarżenia skierowany do sądu 18 sierpnia, wyrok wydany 20 sierpnia. Bez żadnych ustaw o postępowaniu 24-godzinnym, po prostu szybko i sprawnie, bo duperelami nie ma co zajmować się całe wieki. Polski wymiar sprawiedliwości grzebie się z tą sprawą po roku i, jak ten wymiar znam, będzie się nią zajmował jeszcze długo. I nie jest to kwestia tylko pieniędzy albo nie przede wszystkim pieniędzy, lecz organizacji. Większość szwedzkich dokumentów jest na przykład znacznie krótsza niż ich polskie odpowiedniki, a więc potrzeba mniej czasu na ich sporządzenie. Treści jest oczywiście tyle samo, ale po polsku musi być długo, kwieciście i urzędowo, żeby dokument miał należytą wagę. Po szwedzku wystarczy napisać, że podejrzanego aresztowano, po polsku musi być, że „zastosowano środek zapobiegawczy w postaci tymczasowego aresztowania”. Szwedzki akt oskarżenia jest podsumowaniem śledztwa, bo przecież całą dokumentację sędziowie mają do wglądu, i jeszcze nie widziałem takiego, który miałby więcej niż dwie stroniczki (trzy przy najcięższych przestępstwach), w polskim przytacza się większość ustaleń ze śledztwa, więc powstają obszerne elaboraty. W efekcie w tym samym czasie, kiedy polski prokurator sporządzi dwa akty oskarżenia, jego szwedzki kolega napisze dziesięć czy piętnaście. Jakby się ktoś zastanawiał, dlaczego u nas procesy trwają latami, to tu ma jedną z przyczyn.

Cechą sprzyjającą dobrej organizacji jest umiejętność dyskutowania i nastawienie w dyskusji na rozwiązanie problemu. Szwed, nie przerywając, wysłuchuje argumentów kontrdyskutanta, a potem się do nich odnosi. Polaka argumenty kontrdyskutanta nie interesują, bo jego celem jest zazwyczaj danie świadectwa własnym przekonaniom i wyłuszczenie przeciwnikowi, że nie ma racji. Stąd przerywanie w pół słowa i wygłaszanie monologów mających raczej luźny związek z kwestiami, jakie podnosił rozmówca. Raz zdarzyło mi się zaobserwować zderzenie tych dwóch stylów dyskusji w czystej postaci. Polak mówił i mówił, skoro rozmówca mu nie przerywał, a Szwed z coraz bardziej nietęgą miną czekał, aż ten skończy, najpierw przekonany, a potem już tylko mając nadzieję, że Polaka jego opinia w tej sprawie interesuje i dopuści go do głosu.

To dostrzeganie drugiej osoby, a nie skupianie się wyłącznie na sobie objawia się też w panującej w Szwecji ciszy. Hałas to jest coś, co innym przeszkadza, więc nie należy go bez potrzeby powodować. Impreza (w tym na przykład również wesele!) nie może trwać za długo w noc, bo inni muszą się wyspać. Kiedy mieszkałem w szwedzkim akademiku, co sobotę odbywała się impreza, muzyka na cały regulator, śmiechy, krzyki, ale zawsze o pierwszej w nocy jak nożem uciął zapadała cisza. Bez proszenia, wskazywania, że taki jest przepis, bez wzywania służb porządkowych. I kiedy człowiek do tej ciszy przywyknie, trudno wrócić tutaj, gdzie tramwaje przeraźliwie piszczą, bo nie wiadomo dlaczego szwedzkie mogą jeździć cicho, a polskie nie, gdzie dozorczyni drze jadaczkę o szóstej rano, bo „rozmawia” z kimś, kto stoi przy drugim końcu bloku, i do głowy jej nie przyjdzie, że nie wszyscy wstają o tej porze co ona, gdzie kundle ujadają dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo „pies jest od tego, żeby szczekał”, gdzie świat należy do imprezowiczów, a nie do tych, którzy wstają do pracy.

Jak Szwed odbiera styl i hałaśliwość naszych rozmów, pokazują wrażenia Andersa Bodegårda, tłumacza literatury polskiej na szwedzki (przekładał m.in. Gombrowicza i Szymborską). Na początku lat 80. Bodegård został zatrudniony jako lektor na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jeden z wykładowców zaprosił go do siebie do domu, a Bodegård tak później relacjonował tę wizytę: „Myślałem, że trafiłem akurat na jakąś dziką awanturę i kuliłem się ze strachu. Dopiero potem zorientowałem się, że chociaż oni na siebie krzyczą, to wcale się nie kłócą. Był to zupełnie normalny wieczór w zupełnie normalnym polskim domu, Polacy tak po prostu ze sobą rozmawiają”.

Szwedzkim pisarzom zazdroszczę nie tylko ciszy, w jakiej mogą tworzyć, ale też czytelników. Szwedzi kupują książki i je czytają, a przy tym pisarza traktują normalnie. Zawód jak każdy inny, ot, opowiadacz historii. Polacy stawiają pisarza na piedestale, ale z czytaniem już gorzej. Na Szwedzie informacja, że jestem pisarzem, nie robi większego wrażenia, niż gdybym powiedział, że jestem fizykiem czy pilotem, ale gdybym pisał po szwedzku, zapewne moją twórczość by znał, u rodaków dostrzegam wyraźny podziw, który jednak nie skłania ich do sięgnięcia po książkę.

Ze wskazaniem, co mi się u Szwedów nie podoba, mam natomiast spory kłopot. Z jednej strony dlatego, że ich charakter mi pasuje, z drugiej strony rzadko ostatnio w Szwecji bywam, co sprzyja idealizowaniu. Na pewno nie lubię ich poprawności politycznej. Szwed obawiając się zarzutu o rasizm, za nic nie zgłosi pretensji, że sąsiad Arab czy Murzyn hałasuje, choć przecież z kolorem skóry tamtego nie ma to żadnego związku. Przy czym jest w tym pełna hipokryzja, bo Szwedzi imigrantów wcale nie lubią, tyle że skrzętnie to ukrywają. Ale wielokrotnie mogłem zaobserwować, jak zmieniało się nastawienie rozmówcy, gdy dowiadywał się, że pierwsza ocena mojej osoby, jakiej dokonał (gość ma ciemne włosy i mówi po szwedzku, a nie po angielsku, ergo: pieprzony imigrant), jest błędna i wcale w Szwecji nie mieszkam. Po informacji, że filologię szwedzką studiowałem na polskim uniwersytecie, pojawiał się już niekłamany podziw, a jak doceniają, że tłumaczy się ich literaturę, najlepiej oddają słowa Stewe’a Claesona (szwedzkiego pisarza, na polski niestety, nie licząc fragmentów w jednej z antologii, nietłumaczonego): „My powinniśmy tym ludziom kłaniać się w pas i dziękować, że chcą uczyć się języka tak małego narodu i przekładać nasze książki”.

PS. Obie wypowiedzi, Bodegårda i Claesona, cytuję tak, jak je zapamiętałem ze spotkań z nimi.

sobota, 13 sierpnia 2011

Breivik a kara śmierci

Zbrodniczy czyn norweskiego terrorysty wywołał na nowo dyskusję o karze śmierci i uaktywnił przeciwników tej kary, którzy uznali za konieczne przeciwstawić się głosom, że więzienie dla kogoś, kto z zimną krwią morduje siedemdziesiąt siedem osób, w tym dzieci albo rodziców na oczach dzieci, jest daleko niewystarczającą sankcją.

Jednym z tych przeciwników jest teolog i filozof Halina Bortnowska, którą przepytała Ewa Siedlecka, wcielając się w zwolenniczkę kary śmierci, choć po pytaniach widać, że tylko na okoliczność tego wywiadu. Rzekomo zwolennicy kary śmierci mają cztery argumenty, Siedlecka po kolei je przedstawia, a Bortnowska obala.

Na zarzut, że więzienie jest w tym przypadku karą niewspółmierną do czynu, Bortnowska odpowiada, że „ogrom zbrodni bywa taki, że żadna kara nie jest odpowiednia”. A ja nie rozumiem, dlaczego z tego ma wypływać wniosek, że nie można zastosować najsurowszej kary, jaką dysponujemy. Skoro nawet kara śmierci jest niewspółmierna do czynu Norwega, to należałoby raczej rozejrzeć się za tym, jak ją zaostrzyć i zastanowić się, czy nie trzeba wrócić do darcia pasów przed egzekucją, a nie stosować karę łagodniejszą. Bo dlaczego w takim razie więzienie, które też jest dość opresyjne, a nie na przykład mandat?

Następnie Bortnowska kwestionuje „ideę sprawiedliwości jako prawa do odwetu czy (...) odpłaty”, bo „jedynym wyjściem jest wyrównywanie zła przez dobro”. Ciekawe, że Bortnowska tę ideę kwestionuje tylko w przypadku kary śmierci. Bo więzienie jest takim samym odwetem czy odpłatą. Gdyby ktoś z rodziny ofiar Breivika, zrozpaczony i zdesperowany, wymierzył teraz samodzielnie sprawiedliwość i pomścił śmierć swego dziecka, zabijając tego degenerata, Bortnowska zapewne nie protestowałaby przeciwko zamknięciu go do więzienia. A w tym przypadku kara więzienia nie spełniałaby nawet jednej ze swych zasadniczych roli, odizolowania niebezpiecznego przestępcy od społeczeństwa, bo byłoby aż nazbyt oczywiste, że ten człowiek nikomu więcej by nie zagrażał. A skoro mamy wyrównywać zło przez dobro, to dlaczego jakieś przesłuchania, trzymanie w zamknięciu, grożenie procesem? Więzienie to przecież też zło, pokaz siły państwa, „miażdżenie człowieka przez tryby sprawiedliwości”, żeby użyć sformułowania samej Bortnowskiej. Z tym że ona odnosi je tylko do kary śmierci. Nie protestuje przeciwko zamykaniu w więzieniu na przykład złodziei, choć tu prędzej za sprawiedliwe można by uznać odstąpienie od karania złodzieja, który zwrócił, co ukradł, i zapłacił poszkodowanemu nawiązkę. Ale jakoś nie widzę, by Bortnowska prowadziła krucjatę przeciwko karze pozbawienia wolności za czyny, w których następstwie pokrzywdzony poniósł tylko stratę materialną, a więc dającą się w pełni zrekompensować bez zamykania winnego w więzieniu.

„Wyrównywanie zła przez dobro” brzmi szlachetnie i podnosi człowieka we własnych oczach, odróżnia go od tych krwiożerczych barbarzyńców dyszących zemstą. Tylko co to ma znaczyć w tym konkretnym przypadku? Przecież zamknięcie na dwadzieścia lat z możliwością przedłużania wyroku w nieskończoność, gdyby okazało się, że zagrożenie nie minęło, nie jest żadnym dobrem. Nawiasem mówiąc Bortnowska takie rozwiązanie pochwala, tymczasem taka konstrukcja prawa, w której skazany nie wie, ile będzie siedział, jest sprzeczna z zasadą, że pozbawionym wolności można być tylko na podstawie wyroku sądowego za konkretne przestępstwo. Nie wolno trzymać człowieka w zamknięciu dlatego, że może coś zrobić. Skoro za swoje winy odpokutował, trzeba go wypuścić. Jeśli uznaje się, że wystarczającą pokutą za zabicie 77 osób jest dwadzieścia lat więzienia, to po tych dwudziestu latach sprawcę należy bezwzględnie zwolnić. To jest czysta hipokryzja, jeśli się oświadcza „my jesteśmy tak humanitarnym i dobrotliwym społeczeństwem, że u nas morderca siedzi ledwie dwadzieścia lat, a mimo to mamy najniższą liczbę zabójstw na świecie”, gdy tymczasem w razie czego morderca może odsiedzieć dożywocie bez wyroku. Wracając jednak do tego odpłacania dobrem, to jeśli traktować te słowa poważnie, należałoby Breivika puścić wolno ze słowami „zastanów się, co zrobiłeś, idź i nie czyń tego więcej”. Taką filozofię, odpłacania dobrem za zło, można sobie stosować w życiu prywatnym, co więcej, nie jest to głupia filozofia, do zmniejszenia ogólnego poziomu agresji się przyczynia, ale to musi być wybór indywidualnego człowieka. Rodziny ofiar Breivika, jeśli chcą, mogą mu wybaczyć. Ale nie można od nich tego wymagać, nie można uważać, że ci, którzy nie wybaczą, są gorsi, mniej szlachetni, mnie ludzcy, takiego czynu człowiek ma prawo nie wybaczyć, nie tracąc przy tym nic ze swojego człowieczeństwa. A tym bardziej nie można oczekiwać, żeby wybaczało państwo. Państwo nie może kierować się zasadą, że za zło odpłacamy dobrem, bo to oznaczałoby konieczność zlikwidowania kodeksu karnego, więzień i policji.

Siedlecka przedstawia argument, że „przykładne ukaranie ma działać odstraszająco”. Po tym właśnie stwierdzeniu widać, że wcale nie jest zwolenniczką kary śmierci. Bo to jest argument, który przeciwnicy kary śmierci uporczywie wkładają w usta swoich adwersarzy, by potem z lubością go obalać, pokazując statystyki dowodzące, że kara śmierci wcale nie odstrasza. W każdym razie nie bardziej niż więzienie. Można się domyślić, że statystyki zabójstw nie zmieniłyby się również, gdyby karą za zabójstwo była konfiskata mieszkania, bo 99% ludności od zabójstwa powstrzymuje nie kodeks karny czy religia, tylko wewnętrzne przekonanie, że bliźnich się po prostu nie morduje. Ale jakoś przeciwnicy kary śmierci takiego dużo bardziej humanitarnego karania nie postulują. Nie postulują również zniesienia więzień i mandatów, chociaż ich działanie odstraszające także jest żadne. Bortnowska mówi, że w przypadku zwykłych zabójców, tj. niekierujących się jak Breivik jakąś ideologią, „każdy (...) uważa, że go nie złapią lub od tej kary się wykręci”. Ale dokładnie tak samo rozumują złodzieje i piraci drogowi, co jednak przeciwników kary śmierci nie skłania do żądań, by zlikwidować więzienia czy przestać wymierzać mandaty.

Sprawa Breivika dobitnie pokazuje, jak „humanitarne” ideały przeciwników kary śmierci nie przystają do współczesnego świata. Ich poglądy abstrahują całkowicie od ludzkiej natury podobnie jak chrześcijańskie „nadstaw drugi policzek”. Dopóki na świecie będą ludzie pokroju Breivika czy ben Ladena, z kary śmierci nie można zrezygnować. Bo zwyczajnie mamy prawo przed zwyrodnialcami się bronić, mamy prawo odpłacić im tą samą monetą, mamy prawo ich zlikwidować. Wystarczy, że będziemy wobec nich fair i uprzedzimy: „nie szanujesz cudzego życia, nie licz na to, że będziemy szanować twoje”.

sobota, 6 sierpnia 2011

Polnische Banditen

Analizując działania norweskiego masowego mordercy, jeden z psychologów powiedział, że rozpoznaje u niego syndrom Herostratesa, a rozmawiająca z psychologiem „Wyborcza” uznała za konieczne wyjaśnić w nawiasie, kim był Herostrates. Zastanawia mnie, skąd u redaktorów przekonanie, że trzeba wyjaśniać: czy sami po raz pierwszy usłyszeli to imię i musieli sprawdzić w Wikipedii, kto zacz, czy uznali, że czytelnikom obce są elementarne fakty historyczne. W tej sytuacji muszę pewnie redaktorom „Wyborczej” lub tym, dla których w swoim mniemaniu piszą, wyjaśnić, kim byli polnische Banditen. Otóż tak nazywali hitlerowcy (hitlerowcy od Hitler, Adolf, przywódca Trzeciej Rzeszy, który rozpętał II wojnę światową) polskich partyzantów walczących z okupantem.

Określenie przypomniało mi się, kiedy przeczytałem artykuł o niemożności ukarania taliba, który zastrzelił kapitana Daniela Ambrozińskiego. Niemożność polega na tym, że kiedy Polaka zabije obywatel obcego kraju, sprawa przechodzi z naszej prokuratury wojskowej do powszechnej, a ta w Afganistanie jest bezsilna, więc podobne sprawy umarza. Niemożność dałoby się łatwo zlikwidować, przenosząc takie sprawy pod jurysdykcję prokuratury wojskowej, ale tylko w teorii, bo jedyne, co potrafimy szybko, sprawnie i elegancko zorganizować to ładny pogrzeb, jak nam się rozbije samolot z wierchuszką na pokładzie. Zorganizowanie takiego szkolenia pilotów, żeby samolotów nie rozbijali, przerasta już nasze możliwości. Zresztą nie jest takie efektowne jak ładny pogrzeb, no i naród nie mógłby się jednoczyć (na parę dni) wokół kolejnego nieszczęścia, które go dotyka, a tak przecież lubimy być cierpiętnikami.

Ponieważ złudzeń co do polskiej nieudolności żadnych już nie mam (szczerze podziwiam tych naiwnych, którzy naprawdę wierzą w to, że raport komisji Millera cokolwiek w polskim lotnictwie zmieni), fakt, że ścigamy taliba nieskutecznie, mnie nie zdziwił, zdziwiło mnie to, że w ogóle ścigamy.

Bo w jakich okolicznościach Afgańczyk zabił Polaka? Czy zamordował turystę zwiedzającego jego kraj, bo chciał go ograbić? Nie. Zastrzelił żołnierza wrogiego wojska, które najechało jego ojczyznę i pozbawiło jego stronnictwo władzy. W sytuacji, gdy najeżdżający ma miażdżącą przewagę i nie można stworzyć linii frontu, opór przybiera formę partyzantki. Tak było właśnie w okupowanej przez Niemców Polsce. Oczywiście możemy sobie uważać, że talibowie są be, a my cacy, chociaż akurat motywowanych religijnie przepisów w naszym kraju nie brakuje. Ale nie jest to powód, by klasyfikować przeciwników jako bandytów, gdybyśmy uważali, że są cacy, to nie prowadzilibyśmy z nimi wojny. To jest ogólny obraz sytuacji. W szczególe wyglądało to tak, że polski patrol szukający wody został zaatakowany w wiosce przez talibów. Na atak polscy żołnierze odpowiedzieli ogniem: „Ambroziński postanawia go [snajpera] "zdjąć". Oddaje strzał i kryje się za narożnikiem murka. Potem wychyla się, by sprawdzić, czy unieszkodliwił snajpera. I wtedy dostaje. Dwa postrzały, jeden po drugim.”

Postrzały okazały się śmiertelne, więc polska prokuratura wszczęła śledztwo, jak rozumiem z art. 148 kk, a dziennikarze „Wyborczej” konsekwentnie nazywają taliba zabójcą. Tymczasem nie ma żadnych wątpliwości, że była to potyczka między dwoma uzbrojonymi oddziałami. Polscy żołnierze wiedzieli, że są na wrogim terenie, spodziewali się, że mogą zostać zaatakowani, wiedzieli, że mogą zginąć, na wojnie żołnierze giną. W walce jeden z nich poległ. Jeśli uważamy, że to jest morderstwo, to powinniśmy zrobić przegląd bitew, w których nasi rycerze i żołnierze zabijali wrogów i postawić ich przed sądem. Zawiszę Czarnego, Bartosza Głowackiego i księcia Józefa Poniatowskiego zaocznie, skoro już nie żyją. No i tych partyzantów, których hitlerowcy uważali za bandytów, bo w takim razie uznajemy faszystowskie myślenie za słuszne.

Podwójne standardy moralne, jakie tu stosują dziennikarze, widać wyraźnie w używanym przez nich słownictwie. Ambroziński chciał taliba „zdjąć” i „unieszkodliwić”. Nie zabić, zgładzić czy zastrzelić, tylko zdjąć i unieszkodliwić. W odwrotną stronę to już nie działa, talib Polaka nie zdjął czy unieszkodliwił, tylko zabił, więc jest zabójcą. Pytanie, co by było, gdyby Ambroziński trafił. Czy też zostałby uznany za zabójcę, którego należy stawiać przed sądem? Wiadomo, że nie. Uznano by, że wypełnił swój obowiązek, może nawet dostałby order za bohaterstwo i zachowanie zimnej krwi na polu walki.

Jak dziennikarze wartościują ludzkie życie, jaskrawo pokazuje też podsumowanie: „Straty: jeden zaginiony i czterech rannych Polaków. Do tego pięciu zabitych i kilkunastu rannych Afgańczyków”. Ci Afgańczycy to nie talibowie, tylko afgańscy policjanci, czyli sojusznicy. Dziennikarze nie podają więc po kolei strat po obu stronach, tylko szeregują, jak rozumiem, według ważności. Ranny Polak to dla nich większa strata niż martwy Afgańczyk. To nie jest człowiek, którego życie dobiegło końca, po którym ktoś będzie płakał, który może zostawił żonę i dziecko albo dopiero marzył o rodzinie i tego marzenia nigdy nie zrealizuje, tylko mało ważny trup, mniej przykry niż rana polskiego żołnierza. Ta hierarchia wyrażona została nie tylko kolejnością, ale i sformułowaniem. Nie „oraz”, tylko „do tego”. Śmierć na doczepkę.

Skończmy wreszcie z tym plemiennym myśleniem, że życie rodaka jest warte więcej niż życie Azjaty czy Afrykanina. Człowiek to człowiek i przedwczesna śmierć każdego jest nieodwracalną tragedią. Jeśli chodzi o ludzkie życie, przestańmy wreszcie być Europejczykami czy sojusznikami USA, a zacznijmy być ludźmi. Nie może być tak, że jak Amerykanie giną, to się emocjonujemy i wzruszamy, bo ładny film o tym zrobią, ale jak sami zabijają, to jest wszystko w porządku, bo to sprawiedliwa wojna. Nie może być tak, że jak Norwegowie padają ofiarą zamachowca, to publikujemy ich zdjęcia, imiona i nazwiska i relacje z ostatnich chwil, ale jak podobny zamachowiec zabija bombą na targu Irakijczyków, to jest to bezimienna tłuszcza, warta ledwie krótkiej notki na dziesiątej stronie gazety.

PS. W związku z pytaniami o blog poruszający sprawy wydawnicze, informuję, że pomysł zarzuciłem. Po części z braku czasu, po części dlatego, że tematy pokrywały się z tym blogiem i szykowanym nowym wydaniem poradnika.