sobota, 25 czerwca 2011

Pisarzu, nie zostawaj indie

Indie (independent writer) to pisarz odżegnujący się od głównego nurtu wydawniczego i publikujący samodzielnie w Internecie. Jednym z nich jest Piotr Kowalczyk, który na swoim blogu zachęca do pójścia w swoje ślady cyklem „Pisarzu, zostań indie”.

We wstępie dowiadujemy się, dla kogo cykl nie jest przeznaczony. Jeśli twoim marzeniem jest być pisarzem spoczynkowym w powyciąganym szarym swetrze i gierkowskich denkach, któremu przeznaczone jest wylądować za młodu w więzieniu, szpitalu psychiatrycznym albo na cmentarzu, możesz przestać czytać już teraz. Osobiście chciałbym się dowiedzieć, co to za gatunek pisarza „spoczynkowy” i dlaczego jest predestynowany do wylądowania, i to już za młodu, w więzieniu, psychiatryku albo na cmentarzu. Frapuje też mnie, co to są owe „gierkowskie denka”. Nigdy w życiu tego określenia nie słyszałem, Google takiego połączenia nie zna. Domyślam się, że okulary, ale dlaczego gierkowskie? Gierek okularów nie nosił, z okularami kojarzy się Jaruzelski.
Jeżeli uważasz, że samodzielne wydawanie książek to obciach i zwykłe odzieranie postaci pisarza z magii materializowanej dymem papierosowym i okresami niemocy twórczej – daj sobie spokój . Proszę państwa, czy to nie skandal? Mamy naukowe odkrycie, może nie na Nobla, ale na artykuł w „Nature” czy „Science” na pewno, a tymczasem cisza. Wybitny znawca tematu Piotr Kowalczyk odkrywa, że niemoc twórczą powoduje publikowanie książek w wydawnictwach, pisarze samodzielnie wydający swoje książki na niemoc twórczą nie cierpią, przyczyny blokady prowadzącej do depresji, alkoholizmu czy samobójstwa wyjaśnione i nikt o tym nie mówi? Co się stało? Czy tłumacz przysłany przez „Nature” odmówił tłumaczenia tekstu, kiedy przeczytał o „magii materializowanej okresami”? Albo jakiś zawistny konkurent, który sam szuka rozwiązania zagadki, zyskał posłuch dla swego kłamliwego i oszczerczego twierdzenia, że indie nie cierpi na niemoc twórczą, bo to zwykle grafoman, a ci, jak wiadomo, bez trudu zapełniają „myślami, które cisną ich pod czaszką” tysiące stron? Bez względu na przyczyny jest to skandal, który natychmiast należy wyjaśnić!

W drugiej części (wstęp jest pierwszą, wstęp to wstęp, ale Kowalczyk ma hinduską numerację) autor dowodzi, że poszukiwanie wydawcy jest błędem, bo a) wydawcy nie mają czasu na czytanie nadesłanych tekstów; b) nie chcąc czytać, wolą twórców z dorobkiem. Pisarz z dorobkiem jest o niebo lepszy niż pisarz bez dorobku. Jeśli na twoim koncie jest ‘jedynie’ świetna powieść, to jest to stanowczo za mało. O tym, że powieść jest świetna wydawca nie wie, a czytać mu się nie chce, bo nie masz dorobku. Koło się zamyka – i jest to koło z rodzaju tych najbardziej absurdalnych.
Powieść na koncie to już wprawdzie dorobek, ale zdaje się, że Kowalczyk rozumie przez to pojęcie powieść napisaną, ale jeszcze niewydaną. I konkluzja jest taka, że debiut to kwadratura koła. Rzecz niewykonalna. Szkoda, że Kowalczyk nie zechciał wyjaśnić, skąd się w takim razie biorą pisarze z dorobkiem. Pilch przyleciał z Marsa, Gretkowska urodziła się jako autorka trzech książek, Krajewski zaczął od wydania swojej piątej książki, a potem wrócił do pierwszej? I jakim cudem w ostatnich latach zadebiutowali Sylwia Kubryńska, Szymon Bogacz, Marek Wiśniewski, Wiktor Hagen, Maria Ulatowska wraz z wieloma innymi? Aha, Kowalczyk twierdzi, że problemu nie ma, jeśli w wydawnictwie pracuje wuj lub kumpel debiutanta. Z tego, co wiem, Krajewski w Wydawnictwie Dolnośląskim nie miał znajomych ani rodziny, podobnie ja w Santorskim czy Kubryńska w Nowym Świecie. I tak jest w przypadku znakomitej większości debiutantów, zarzuty Kowalczyka są typowe dla nieudacznika, który nie może dostać pracy, więc żeby nie przyznawać się do własnej nieudolności, tłumaczy sobie, że to przez brak pleców. Kowalczyk podaje przykład kilku słynnych pisarzy, którzy długo dobijali się do wydawnictw. Bywa i tak, ale nierzadko książka debiutanta jest przyjmowana od ręki. Przykładem niech będzie tu Gaja Grzegorzewska. Posłała swojego „Żniwiarza” do wydawnictwa EMG (i nigdzie więcej), Irek Grin (niewujek, niekumpel) przeczytał, spodobało mu się i wydał. Nie chodziła, nie prosiła się, nie czekała latami na wydanie. Owszem, żeby tak trafić, trzeba mieć trochę szczęścia, owszem, wydawcy lekceważą autorów, nie czytają wszystkich propozycji wydawniczych (ale że nie czytają w ogóle, jest twierdzeniem nieprawdziwym), generalnie rzeczywiście jest to droga przez mękę, ale droga, wbrew twierdzeniom Kowalczyka, do przejścia. Zresztą jaka jest alternatywa?

Alternatywę przedstawia Kowalczyk w części trzeciej. Jest nią publikowanie samodzielne, a dzięki Internetowi można robić to bez kosztów i dzięki temu samemu Internetowi można dotrzeć do czytelników. Ale żeby publikować samodzielnie, trzeba mieć określone cechy, pierwszą z nich jest wszechstronność: pisarz (...) przyjmuje nowe role (...) wykonuje zadania redaktora, korektora czy grafika. Po tym stwierdzeniu wyraźnie widać, że ci tak zwani autorzy 2.0 nie mają bladego pojęcia o warsztacie pisarskim. Pisarz nie może sam sobie być redaktorem i korektorem. Człowiek nie wyłapie wszystkich swoich błędów, potrzebne jest świeże spojrzenie. Publikacja to nie tylko udostępnienie tekstu czytelnikom, to również opracowanie tego tekstu, by był na odpowiednim poziomie.
Inną cechą indie ma być proaktywność. W odróżnieniu od pisarza tradycyjnego, za którego wszystko załatwia wydawnictwo, indie działa, nie czeka na cud, na szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie bardzo rozumiem, dlaczego scedowanie działań promocyjnych i dystrybucyjnych na osoby, które się na tym znają i mają opracowane skuteczne procedury, miałoby być czekaniem na cud. Czy lepiej powierzyć coś fachowcom, czy wyważać otwarte drzwi? Kowalczyk twierdzi, że indie musi codziennie podejmować decyzje dotyczące swojej książki (stąd pewnie proaktywność, a nie zwykła aktywność), a tych, których może to zniechęcać, dopinguje: w swojej książce co chwila każesz bohaterom podejmować decyzje. Jako indie sam jesteś bohaterem swojej historii. Brzmi wzniośle, tylko sensu za grosz nie ma. Decyzja, na jakiej platformie mam jako indie opublikować swoją książkę, czy promować ją intensywniej na Twitterze czy Facebooku, nie jest żadną zmieniającą życie decyzją, jedną z wielu, jakie się podejmuje w każdej działalności. Kowalczyk jako przykład „odważnej decyzji” przytacza pomysł autora, który postanowił się promować, pisząc powieść w trzy dni, a czytelnicy na bieżąco śledzili postęp prac w Internecie. Dlaczego pomysł happeningu miałby być „odważną decyzją”? No chyba, że Kowalczykowi chodzi o odwagę robienia z siebie głupka, bo pisanie powieści w trzy dni ma tyle samo sensu co próba przebiegnięcia maratonu w kwadrans.
Ale najwspanialszą cechą pisarzy niezależnych jest kreatywność. Jak wiadomo, pisarze zależni są tego atrybutu całkowicie pozbawieni. [Niezależni] Nie mają pieniędzy na wielką premierę w salonach prasowych, nie stać ich na zorganizowanie okazałego spotkania z dziennikarzami, po którym można przy lampce wina zrobić dobre wrażenie. Nie mają środków na realizację trailera książkowego. Co pozostaje? Kreatywność. Chociaż wiek debiutantów ostatnio mocno się obniżył, to wciąż jednak pisarstwo pozostaje zawodem, w którym debiut w wieku dojrzałym a nawet podeszłym jest czymś naturalnym, więc widać, że pisarze niezależni rekrutują się z biedoty albo z ludzi, którzy nie potrafią się dorobić. Można by zapytać, dlaczego nie wykorzystali swojej kreatywności.
Dwie kolejne cechy, które Kowalczyk podziwia u pisarza niezależnego (czyli u siebie), to ekspansywność i otwartość. Pisarze niezależni szukają okazji, trampoliny, która pozwoli im szybko dotrzeć do nowych czytelników. No jak książek pisarzy niezależnych nie uświadczy się w księgarniach ani bibliotekach, czyli tam, gdzie szuka ich znakomita większość czytelników, to rzeczywiście potrzebna trampolina. Nie ma to nic wspólnego z wycofanym geniuszem, który generalnie pije wódkę i od czasu do czasu zabiera się za napisanie wiersza, który to wiersz będąc jeszcze w formie białej kartki, już jest arcydziełem. Wycofany geniusz to taki, który już nie jest w obiegu, czy taki, któremu poziom inteligencji się cofnął? A po sarkastycznej uwadze o wierszu widać, że cechą pisarza niezależnego (niewymienioną przez Kowalczyka) są ciężkie kompleksy i zawiść wobec pisarza prawdziwego. Pisarz ze wspomaganiem wydawniczym ma tę przewagę, że może być wykreowany – czasem na kogoś zupełnie innego, niż jest w rzeczywistości. Czy masz tyle pieniędzy, żeby być kimś innym? Lepiej jest być autentycznym. Jak jest dobrze – pisać, że jest dobrze. Jak jest źle – pisać, że jest źle. Pisarz ze wspomaganiem to niemal jak sportowiec na dopingu. Ale skoro jest wspomaganie, to po co pieniądze? I pisanie powieści to nie jest relacja z własnego życia, na tym właśnie polega cała sztuka, żeby umieć napisać tragedię, mając wyśmienity nastrój, a w podłym stworzyć taką komedię, że czytelnik popłacze się ze śmiechu. Nie masz żadnej gwarancji, że czytelnik polubi w tobie kogoś innego, ale masz szansę, że polubi cię takim, jakim naprawdę jesteś. Kowalczykowi pisarz wyraźnie myli się z celebrytą. Dla czytelnika pisarz może być jedynie pustym nazwiskiem na okładce, ważne jest, czy spodoba mu się jego utwór.

Jeśli ktoś przeszedł powyższy test psychologiczny (zauważmy, że taka cecha jak umiejętność pisania nie jest konieczna), może wstąpić w szeregi elity i zyskać dumne miano autora 2.0. A wiążą się z tym same korzyści. Przede wszystkim zdobędzie się wiedzę o rynku wydawniczym, gdy tymczasem pisarz podłączony do wydawcy zdobywa ją wolniej lub nie zdobywa wcale. A jeśli już zdobywa, to jest ona obciążona punktem widzenia wydawcy, bo, jak wiadomo, pisarz podłączony do wydawcy (czym podłączony? kablem?) to taka sierota, która nie potrafi czerpać wiedzy z innych źródeł. Poza tym taki pisarz [taki, czyli podłączony] uczy się przestarzałych zasad funkcjonowania rynku. Święta prawda. Po co uczyć się prowadzenia samochodu, zasad ruchu drogowego, wydawać szmal na przestarzały wynalazek i być kierowcą 1.0, kiedy przyszłością są poduszkowce, którymi będą jeździć kierowcy 2.0.
Kolejną korzyścią, jaką nęci Kowalczyk, jest szansa na większy dorobek. Dlaczego? Bo jak odpadnie użeranie się z wydawcami, będzie się miało więcej czasu na pisanie? Nie. W świecie 1.0 dorobkiem jest recenzja w Newsweeku, notka o książce w katalogu Empiku, nominacja do środowiskowej nagrody literackiej. W świecie 2.0 dorobkiem jest recenzja znanego blogera, komentarze w serwisie książkowym, liczba pobrań darmowego fragmentu czy liczba fanów na Facebooku. W świecie języka polskiego dorobkiem jest „ogół dzieł stworzonych przez pisarza”, ale Kowalczyk posługuje się polszczyzną 2.0 i przez dorobek rozumie reakcje na książkę. Kowalczyk nie dostrzega, że znani blogerzy piszą niemal wyłącznie o książkach wydanych w świecie 1.0, że komentarze w serwisach książkowych dotyczą tytułów papierowych, podobnie jak dyskusje na forach. Natomiast odwrotna sytuacja rzeczywiście nie zachodzi: recenzentów „Newsweeka” książki indie nie interesują, do nagród literackich nie bywają nominowane.
Ale „dorobek” to same zalety:
1 :. Wysyłasz książkę do recenzenta lub wydawcy – jedynie z twoim opisem
2 :. Wysyłasz tę samą książkę – z opisem, informacją, że została pobrana kilka tysięcy razy i opiniami czytelników.
Jak myślisz, która wersja ma większe szanse wzbudzić zainteresowanie?

Kowalczykowi wydaje się, że zadaje pytanie retoryczne, tymczasem odpowiedź jest taka, że dla wydawcy tekst pobrany kilka tysięcy razy jest spalony, bo oznacza kilka tysięcy potencjalnych nabywców mniej. No ale Kowalczyk zbędnej wiedzy o przestarzałym rynku wydawniczym nie ma, więc wybaczmy mu banialuki. Ciekawsza jest inna kwestia: po co posyłać tekst do wydawcy? Przecież już ustaliliśmy, że bycie indie to same zalety, a bycie pisarzem wycofanym, spoczynkowym i podłączonym wstyd i żenada. To jak, indie ma być jednak platformą do zostania pisarzem tradycyjnym? Kowalczyk chwali się liczbą pobrań swoich opowiadań, o których jeszcze trzy lata temu jedno z wydawnictw odpisywało w mailu „nikt teraz nie czyta opowiadań”. Czyli wydawnictwo się nie poznało. Kowalczykowi umyka, że to, co czytelnik chętnie weźmie za darmo, niekoniecznie kupi, zwłaszcza jeśli są to opowiadania autora stosującego konstrukcje „o których odpisywało”. Ciekawe jednak, że Kowalczyk starał się o wydanie w tak przez niego pogardzanym tradycyjnym obiegu. Jakoś trudno oprzeć się wrażeniu, że największym marzeniem autorów 2.0 jest degradacja do roli pisarza 1.0.
No i wisienka na torcie: jako indie na pewno będziesz lepiej radzić sobie z krytyką. Jak cudownie autorzy 2.0 radzą sobie z krytyką, można było zobaczyć po opublikowaniu przeze mnie recenzji poradnika Sowy.

Podsumujmy. Cały swój cykl Kowalczyk buduje na fałszywej opozycji pisarz tradycyjny (1.0) – pisarz nowoczesny (2.0), przy czym wyobrażenie o tym pierwszym ma co najmniej dziwaczne: to gość w szarym swetrze (ja akurat mam parę kolorowych), zaczadzony dymem papierosowym alkoholik, który zamknął się na odludziu (na odludziu można się tak zamknąć jak na oceanie, ale nie wymagajmy za wiele od autora, który sam jest sobie redaktorem) i o takim zjawisku jak Internet nie słyszał, natomiast pisarz nowoczesny to człowiek orkiestra, który na wszystkim się zna, a najlepiej na nowoczesnych technologiach. Tymczasem pisarze współpracujący z wydawnictwami też korzystają z Internetu, piszą blogi, zakładają konta w portalach społecznościowych, zamieszczają w sieci fragmenty swojej twórczości (i Kowalczyk nawet to zauważa, tylko wniosków z tego nie potrafi wyciągnąć). A ci, którzy tego nie robią, wcale na tym nie tracą. Jerzy Pilch, Olga Tokarczuk, Zbigniew Kruszyński i inni czołowi polscy autorzy nie są aktywni w Internecie, a jednak to oni, a nie Kowalczyk z Sową decydują o obrazie polskiej literatury współczesnej. Internet, zarówno jeżeli chodzi o reklamę, jak i sprzedaż książek, w Polsce jest na razie ubogim krewnym tradycyjnych mediów i kanałów dystrybucji, waga zamieszczanych w nim recenzji też jest daleko mniejsza niż waga recenzji publikowanych w prasie.
Kowalczyk pokazuje indie jako człowieka aktywnego, otwartego na czytelników (bo debatuje z nimi o swojej twórczości bezpośrednio w Internecie), piszącego pod tychże czytelników, a nie pod wydawcę albo dla siebie, rodzaj self-made mana świetnie radzącego sobie w rzeczywistości i przeciwstawia go pisarzowi tradycyjnemu, który nic więcej poza pisaniem książek nie umie, ot taka niedojda, która gryzmoli coś tam w swojej samotni, nie mając bladego pojęcia, czego czytelnicy oczekują, która bez wydawcy by zginęła, a że od tego wydawcy jest całkowicie zależna, to chodzi na jego pasku.
Akurat pisarz poza pisaniem nic więcej umieć nie musi, jest to warunek wystarczający, ale też konieczny, a tymczasem właśnie indie jakoś rzadko go spełniają. Gdyby więc nawet obraz pisarza tradycyjnego narysowany przez Kowalczyka był prawdziwy, to w niczym by to tej postaci nie ujmowało. Ale oczywiście nie jest, pisarze tradycyjni równie dobrze potrafią zadbać o swoje interesy i promocję własnej twórczości. Przekonanie, że wydawnictwo odwala całą robotę, może żywić tylko autor, który nigdy nie wydał tam książki. Ale nawet gdyby tak się działo, to byłaby to sytuacja idealna i wskazana. Pisarz jest od pisania, nie od sprzedawania swoich powieści. A aktywność indie bardzo często przeradza się w zwykłą nachalność, w próbę wciskania swojej twórczości wszystkim i za wszelką cenę. Kowalczyk, starając się zdeprecjonować pisarzy publikujących w tradycyjnym obiegu, wyraźnie leczy własne kompleksy, że nie udało mu się do tego grona załapać.
Przeciwstawianie pisania dla czytelników pisaniu pod wydawcę albo dla siebie jest nietrafne, bo pisanie pod wydawcę i pod czytelnika jest de facto tym samym. Pisze się wtedy pod gusta jakiegoś odbiorcy. Twierdzenie, że te gusta poznamy lepiej wtedy, gdy kilkaset osób skomentuje pisaną przez nas powieść w Internecie, niż gdy zdefiniuje je wydawca, który wie, co kupują czytelnicy, bo sprzedał im kilkaset tysięcy książek, jest nieuprawnione. A w pisaniu dla siebie nie ma nic nagannego, przeciwnie, z takiej motywacji powstały najwybitniejsze arcydzieła literatury. Kiedy pisarz nie patrzył, co inni chcą od niego dostać, tylko pokazywał czytelnikom coś oryginalnego. Co oczywiście nie oznacza, że wśród książek pisanych na przykład na zamówienie nie było arcydzieł. Nie ma żadnej recepty na dobrą książkę, pisarstwo jest rzeczą indywidualną, więc wszelkie pogardliwe uwagi o wycofanych pisarzach pokazują, że Kowalczyk nie za bardzo tę sztukę rozumie. Jeden do pisania potrzebuje świętego spokoju, pustelni, nie chce widzieć ludzi, z nimi rozmawiać, drugi musi podróżować, szukać wrażeń, trzeciemu najbardziej odpowiada normalne mieszczańskie życie i pisanie od ósmej od piętnastej, czwarty nie napisze pół zdania, jeśli nie podyskutuje w Internecie, ale każdy z nich stworzy dobrą powieść pod warunkiem, że ma predyspozycje. To jest słowo klucz. Bo różnica między autorem 1.0 a 2.0 przebiega w zupełnie innym miejscu, niż chce ją widzieć Kowalczyk. Ten pierwszy umie pisać i autorem 1.0 zostaje z wyboru, może oczywiście również odrzucić współpracę z wydawnictwami i zostać autorem 2.0, ale o takich przypadkach jakoś nie słychać (jeśli odrzuca współpracę z wydawnictwami, to zakłada własne, ale nadal tradycyjne), autor 2.0 to zwykle grafoman, którego wydawnictwa nie przyjęły, więc z konieczności zostaje indie, po czym dorabia do tego ideologię, że tak jest lepiej. Jeśli pisarz chce być w obiegu, chce być czytany, chce, żeby o jego książkach dyskutowano, chce na tych książkach coś zarobić, w Polsce Anno Domini 2011 musi publikować w tradycyjnych wydawnictwach na papierze. Oczywiście nie ma żadnego powodu, żeby się na e-booki zamykać, ale dla polskiego autora mają one obecnie sens jedynie jako uzupełniająca forma publikacji.

sobota, 18 czerwca 2011

List księdza wikarego

Jego Ekscelencja Biskup Mściwój Rinderwahn
Szanowny Księże Biskupie! Jestem tylko skromnym wikarym w wiejskiej parafii, ale pozwalam sobie do Jego Ekscelencji napisać co by powiedzieć że w sprawie tych związków partnerskich to Episkopat niesłusznie protestuje, bo by to z korzyścią dla księży wyszło. Jakby mogli swoje związki zarejestrować, to by wierni przestali plotkować a celibat, by został zachowany, bo małżeństwa dalej by nie zawierali. Ja wiem, że Ksiądz Biskup to zrozumie, bo te osiemnaste urodziny co to Jego Ekscelencja swojemu synowi wyprawił, były takie huczne, że cała diecezja o nich słyszała, ale czy jemu lepiej przez to że bękart? A tak by był z legalnego związku. No i to nie jest przyjemne jak mnie wójt obraża i hipokrytą nazywa, że ze swoją gosposią żyję, nawet jak wiem że jemu o tą ziemię chodzi, co to mu zabrałem, że niby pięćset lat temu do Kościoła należała. To znaczy nie zabrałem tylko, ta komisja majątkowa mi dała i przecież nie za darmo, musiałem temu esbekowi zapłacić, bo powiedział, że status ziemi wątpliwy i jak nie posmaruje, to nie pojedziemy. A jaki wątpliwy, jak sam autentyczne dokumenty znalazłem, że zawsze do Parafii należała, tylko że niewyraźne były, nie dziwota przez pięćset lat każdy atrament wyblaknie, to tylko poprawiłem żeby czytelne były, ale Bóg mi świadkiem, że nic nie fałszowałem. Nawet Antek co za policmajstra w gminie jest powiedział, że nic mi nie grozi bo na opinię grafologa tyle lat się czeka, że się przedawni. No to jak mnie nie ścigają to najlepszy dowód, że niewinny jestem. To właściwie nawet powinienem podać wójta do sądu, bo jak ochlapus w gospodzie się nażłopie, to krzyczy że wikary fałszerz. A przecież wszyscy wiedzą, że zwyczajnie wściekły jest, że trybunał orzekł co ziemi z powrotem nie dostanie, tylko może najwyżej odszkodowanie od państwa dostać. A to dobra ziemia, na tutejsze nieużytki pierwsza klasa, nie dziwota, że wolałby ziemię. Zresztą nie uważam, że jakieś odszkodowanie mu się należy bo to przecież nie państwo mu zapłaci, tylko my ze swoich podatków a przecież nie po to te 116 złotych co kwartał płacę, żeby wójtowi kabzę nabijać. Zwłaszcza co mi tę gosposię, wypomina a to z zazdrości tylko, bo sam smalił do niej cholewki i przeboleć nie może, że z księdzem przegrał, myślał że jak ksiądz w sukience to kobicie nie dogodzi, a dogodzi lepiej od niego bo ksiądz to mężczyzna jak każden inny. I dlatego jednak by trzeba te związki partnerskie wprowadzić, zwłaszcza że kobity jak to kobity jęzorami mielą i w gazetach opowiadają że z księżmi żyją. No i poruta jak taki się tłumaczy że mimo to swój zawód dobrze wykonuje a ksiądz to przecież nie zawód tylko powołanie. Nie uważa Ksiądz Biskup co by go opier… znaczy się ochrzanić trzeba było? No bo że sobie babeczkę przygruchał to jeszcze pół biedy ale powiedzieć, że ksiądz to zawód jak nie przymierzając zwykły cieśla, nic cieśli nie ujmując, sam ojciec Pana Jezusa cieślą był, znaczy się nie ten prawdziwy tylko przyszywany, to się nie godzi. Ksiądz misję ma owieczki prowadzić a nie jakieś usługi wykonywać. Ja to nawet za pogrzeb czy ślub nie biorę, żeby nie było, że usługa, tylko każę, na tacę na następnej mszy tyle położyć, żeby się wyrównało. To można by szerzej wprowadzić, jakby Jego Ekscelencja rozpropagował to nawet bym się nie upierał, żeby mówić, że to mój pomysł, ksiądz powinien być skromny i świecić przykładem. Ale właśnie trudno świecić, bo jak wójtowi mówię, że grzesznik, bo się rozwiódł i z drugą kobietą na kocią łapę żyje to on się w kułak śmieje, więc chciałbym z tą gosposią oficjalnie. Ja wiem, że Episkopat się tych pe…gejów boi ale w sumie czego się bać? Bo niech Jego Ekscelencja pomyśli, że arcybiskup Paetz byłby normalny to mógłby Jego Ekscelencji odbić kochankę, a tak ryzyka nie ma. Ja wiem, że najwięcej ci protestują co to ich Paetz do siebie zwabił, a kobiety nie mają i nie są siebie pewni, ale właśnie dla nich byłoby z największą korzyścią. A nawet teologicznie nie ma przeszkód, bo niech Jego Ekscelencja zobaczy: dwunastu apostołów dzień w dzień razem, razem w podróży, razem nocują, nie ma siły, żeby tam przynajmniej jednej pary nie było. To naturalne przecież człowiek swoje potrzeby ma, mnie samemu w seminarium zdarzyło się za przystojnym klerykiem obejrzeć, na szczęście u nas w sąsiedztwie ta agencja była a ja na parterze mieszkałem to dzięki Bogu wymknąć się mogłem i grzechu uniknąłem. Więc to można by zaakceptować zwłaszcza, że pegeje bogaci są, jakby zaczęli do kościoła chodzić to i na tacę więcej by było, bo u nas to coraz gorzej, ludzi na mszach nie tak dużo jak dawniej, a i skąpi się zrobili, mówię że na remont dzwonnicy trzeba a myśli Ksiądz Biskup, że jakieś banknoty położą, gdzie tam, moniaki same, a jeszcze niektórzy się tak bezczelni zrobili, że sobie potrafią resztę wydać. Ostatnio jeden piątaka położył i dwa złote reszty wziął, myślałem, że mu wyrżnę, ledwo się z chrześcijańskiego miłosierdzia powstrzymałem. A tak jakby pegeje do nas przyszli to i na dzwonnicę by było i kobity nie musiałbym pilnować, bo latawica jest i rogi mi przyprawia, a jak to tak ksiądz z rogami niczem diabeł, więc ja za tymi związkami jestem, bo jak będzie miała papiór, to też tak chybko z drugim nie pójdzie. Proszę żeby Episkopat wziął mój głos pod rozwagę, bo nie jestem żaden pegej, liberał czy żyd, tylko Eustachy Peczek głęboko wierzący ksiądz katolicki.
Niech będzie pochwalony Eustachy Peczek wikariusz parafii Hucułka

sobota, 11 czerwca 2011

Tłumacz jak kserokopiarka

W portalu Edusieć ukazał się wywiad, z którego bardzo się cieszę, dlatego że jestem odpytywany nie jako pisarz, tylko jako tłumacz. A o tłumaczach literackich, choć są tuż za pisarzem, mówi się niewiele, stawiając ich pracę gdzieś obok pracy redaktora i korektora. Jeśli ktoś chce zaprotestować, że to nieprawda, że bardzo sobie wysiłek tłumaczy ceni, to mały test: czy wiesz, jak nazywa się tłumacz ostatniej czytanej przez ciebie zagranicznej książki? Jeśli wiesz, zwracam honor, jeśli nie wiesz, kolejne pytanie: nazwisko wypadło ci z głowy czy nawet nie spojrzałeś, kto tłumaczył? Albo łatwiejsze pytanie: kto przełożył na polski następujące książki, „Komu bije dzwon”, „Lolitę”, „W poszukiwaniu straconego czasu”, „Giaura” i „Hamleta”? Jest pięć na pięć?

Tę różnicę w traktowaniu widać też we współpracy z wydawnictwami. Tłumacze powinni być dla nich bardziej cenni, bo więcej wydaje się tytułów zagranicznych niż rodzimych i są bardziej dochodowe, tymczasem byłem ogromnie zaskoczony, kiedy z tłumacza przeistoczyłem się w pisarza. Nagle ze zwykłego współpracownika przemieniłem się w VIP-a. Inna sprawa, że to VIP-owskie traktowanie objawiało się jedynie w kontaktach interpersonalnych, bo propozycja umowy zawierała tyle samo niekorzystnych zapisów, a tekstu musiałem tak samo pilnować do ostatniej chwili, żeby redaktor przed wysłaniem do drukarni czegoś sobie nie zmienił. No i VIP-owskie traktowanie natychmiast się skończyło, jak tylko zacząłem wnikać, dlaczego książki nie ma w księgarniach, promocja leży, a płatności na konto nie spływają.

No ale jak tu cenić tłumacza, jeśli, wedle panującego powszechnie przekonania, może nim zostać każdy, kto liznął języka. A jak pomieszkał rok na obczyźnie, to niech się schowają wszelkie uniwersytety. Żaden Polak nie czuje się wykwalifikowanym nauczycielem języka polskiego z racji tego, że od urodzenia mówi po polsku. Poproszony, żeby nauczał, odrzuci propozycję jako absurdalną, słusznie zauważając, że jeszcze musiałby mieć jakieś przygotowanie pedagogiczne i teoretyczną wiedzę o własnym języku. Każdy Polak uważa natomiast, że dłuższy zagraniczny pobyt, nie mówiąc o mieszkaniu na stałe za granicą, czyni go wykwalifikowanym tłumaczem. Tu już żadna wiedza, żadne dodatkowe umiejętności nie są potrzebne. Panie dwojga nazwisk, nudząc się przy mężu, biorą się do przekładania książek bez świadomości, że tłumacząc literaturę trzeba przede wszystkim biegle posługiwać się polskim, a umiejętność dogadania się na zakupach ze sprzedawcą niekoniecznie oznacza umiejętność zrozumienia powieści w stopniu wystarczającym do jej przełożenia.

Ale nic dziwnego, że łatwo jest zostać tłumaczem, skoro ten właściwie nie wykonuje żadnej pracy, a jeśli już chcemy upierać się, że jakąś wykonuje, to prostą, łatwą i przyjemną. To przekonanie objawia się czasami w następującej prośbie o tłumaczenie: „czy mógłby mi pan _przepisać_ ten tekst na polski?” A jaskrawe odbicie znajduje w porównaniu, z którym kiedyś się zetknąłem, że tłumacz literacki to taka lepsza kserokopiarka z funkcją konwersji z jednego języka na drugi.

Przy takim podejściu ogromnie cieszy, jeśli ktoś docenia pracę tłumacza literatury i interesuje się jej tajnikami. Wspaniałą robotę robi tu serwis Zbrodnia w Bibliotece, który regularnie przeprowadza wywiady z tłumaczami. Przydałby się jeszcze jeden taki, który rozmawiałby z tłumaczami innych książek niż kryminały.


PS. Wywiad w Edusieci został połączony z konkursem, do wygrania jest „Między prawem a sprawiedliwością”, udział można wziąć jeszcze do jutra, przy czym wygrana zależy od pomyślunku, jest to prawdziwy konkurs, a nie zakamuflowana loteria.

sobota, 4 czerwca 2011

Kup pan książkę!

Dostałem maila od czytelnika, który, rozpływając się w zachwytach nad „Kanalią”, pytał mnie, czy i kiedy napiszę i wydam następny kryminał, bo chciałby coś takiego jeszcze poczytać, a podobnych rzeczy w bibliotece nie ma.

Normalnie taki e-mail to miód na serce autora, ale ten mnie zirytował. Bo akurat byłem w trakcie pielgrzymowania od drzwi do drzwi z tym następnym kryminałem, ale „Kanalia” za słabo się sprzedała (w czym lwią zasługę miała fatalna polityka promocyjna wydawnictwa, ale przyczyny mało kogo obchodzą, ważne są liczby) i wydawcy dziękowali odmownie. Miałem ochotę wziąć egzemplarz „Kanalii”, udać się do tego czytelnika i niczym warszawski cwaniaczek z cegłą zachrypniętym głosem złożyć ofertę nie do odrzucenia: „Kup pan książkę!”

Nie oczekuję od każdego czytelnika, który wypożyczył książkę z biblioteki, by ją kupił, ale od tego, który jest zachwycony, chce, żeby autor napisał następną, nie może się jej doczekać, chyba mogę? Ktoś skorzystał z efektów mojej pracy, przypadły mu do gustu, chce, żebym dalej tę pracę wykonywał, ale o zapłacie nie ma mowy. Dlaczego? Bo artysta będzie tworzył bez względu na to, czy mu zapłacą czy nie? Prawda, nie piszę dla pieniędzy i nie przestanę pisać, nawet jeśli za moje pisanie nie zobaczę złotówki. Tylko co z tego, że będę pisał, kiedy nie zdołam mojej pisaniny wydać? Wydawcy w znakomitej większości nie działają dla idei, dla nich liczy się zarobek. Jeśli czytelnik nie kupuje książki, w najlepszym razie wydłuża czas oczekiwania na następną, bo autor musi jeść i płacić rachunki, więc jeśli nie zarobi na książce, musi poświęcić czas, żeby zarobić na czym innym, a w najgorszym razie następna w ogóle się nie ukaże, bo wydawca powie, że nic go tak mało nie obchodzi jak entuzjastyczne opinie bibliotecznych czytelników.

W cywilizowanych krajach udało się pogodzić zasadę, że czytelnicy powinni mieć bezpłatny dostęp do książek z zasadą, że za twórczą pracę też należy się zapłata. W Polsce jeszcze nie dojrzeliśmy do powszechnego respektowania tej drugiej zasady, więc o cywilizowanych rozwiązaniach nie ma mowy. Polegają one na tym, że kiedy książki danego autora są wypożyczane z biblioteki, otrzymuje on tantiemy od każdego wypożyczenia. Są to oczywiście drobne kwoty, rzędu groszy, a nie złotówek, ale ziarnko do ziarnka, płacone ze specjalnych funduszy, czyli nie skutkuje to wprowadzeniem opłat za korzystanie z biblioteki.

W niebiednym kraju przyjmującym zasadę, że kultury nie zostawia się grze rynkowej, tylko ją wspiera, pisarz nie powinien też być uzależniony od sprzedaży swoich książek. Johanna Nilsson, którą tłumaczę, nie jest bestsellerową autorką, ale dzięki rozmaitym stypendiom nie musi wykonywać innej pracy, może skupić się na pisaniu. U nas system stypendialny dla twórców istnieje w formie karykaturalnej. Słynna jest sprawa Stanisława Srokowskiego, któremu Ministerstwo Kultury zaofiarowało stypendium w wysokości 2500 zł. Niby sporo, gdyby nie była to kwota na cały rok (szprycująca się narciarka dostałaby 4000 zł miesięcznie, gdyby nie dała się złapać). Przy czym rok to maksymalny okres na jaki można dostać stypendium z polskiego ministerstwa, dla porównania Szwedzki Fundusz Pisarski przyznaje stypendia na rok, dwa, pięć i dziesięć lat (oczywiście nie w kwocie dwustu złotych z groszami miesięcznie). Inna różnica jest taka, że szwedzki pisarz (albo tłumacz, bo z tego samego funduszu stypendia dostają też tłumacze literatury) nie musi się spowiadać urzędnikom z tego, co będzie robił w czasie pobierania stypendium. Na rozpatrzenie podania czeka się pół roku, przez ten czas można zarzucić niejeden pomysł, a wpaść na inny. Dawanie pieniędzy na napisanie konkretnej książki jest więc nonsensem, o wiele rozsądniejsza jest zasada, że stypendium twórca dostaje, by mógł spokojnie pracować nad czym chce. A że przyznaje się je niejako za zasługi (trzeba mieć pewien dorobek, by stypendium otrzymać), nie będzie nieszczęścia, w każdym razie z takiego założenia wychodzą Szwedzi, jeśli nawet nie będzie nic robił. Po prostu nie dostanie następnego. Zresztą nicnierobienie w przypadku pisarza jest pojęciem względnym. Bo niech nawet przepije całe stypendium, może później napisze „Pod Mocnym Aniołem”.

W wielu krajach głównym dawcą stypendiów są samorządy, które dostrzegają, że pisarz dodaje regionowi splendoru. U nas nieliczne uznały, że można się wykosztować na nagrody literackie. A jaką pułapką są nagrody bez stypendiów pokazuje przykład Tamary Bołdak-Janowskiej. Nominowana do większości prestiżowych nagród, nie dostała żadnej i bieduje. Pisarka tej klasy (skoro była nominowana wszędzie, układy towarzyskie są wykluczone) opowiada w wywiadzie, jak nie dojada, żeby mieć możliwość korzystania z Internetu. W jednym z zamożniejszych państw świata wybitna artystka staje przed alternatywą: jedzenie albo Internet. Minister kultury po przeczytaniu tego wywiadu powinien, gdyby miał odrobinę honoru, nie podać się do dymisji, tylko sobie w łeb strzelić.