sobota, 26 marca 2011

Kupił grafoman poradnik

Ten mój, „Jak wydać książkę”. Poradnik był pomyślany jako pomoc dla ludzi, którzy pisać potrafią, ale oczywiście zainteresowali się nim również grafomani. To jeszcze żaden problem, przeciwnie, im więcej kupujących, tym lepiej, sęk w tym, jak taki zakup wygląda.

Grafoman żywi zazwyczaj przekonanie, że jest pierwszą i jedyną osobą, która poradnik nabyła, i w związku z tym autor umiera z ciekawości, co jest przyczyną owego wiekopomnego wydarzenia. Żeby tę ciekawość zaspokoić grafoman przysyła sążnistą epistołę – grafomani nie potrafią się streszczać – jakie ma ambitne plany, i tu uwaga, sensacja: wydania książki. Autor oczywiście spada z krzesła, bo przy swojej niskiej inteligencji dotąd pozostawał w przekonaniu, że poradnik „Jak wydać książkę” kupuje się w celu założenia hodowli krów. List jest o tyle nieinteresujący, że plany grafomana są zwykle w fazie nie tyle embrionalnej, co przedrandkowej, a polszczyzna epistoły wskazuje, że w takiej pozostaną. Ciekawe są czyjeś dokonania, a nie jego mrzonki.

Poradnik kosztuje prawie dwadzieścia trzy złote, czyli majątek, w związku z tym grafomani (i nie tylko oni) uważają, że w cenie uwzględnione jest wynajęcie autora jako prywatnego doradcy. To zmusiło mnie do poczynienia zastrzeżenia, że nie udzielam dalszych konsultacji, ale grafomani to zastrzeżenie ignorują i po lekturze poradnika zasypują mnie pytaniami. Odpowiedź na część tych pytań już w książce jest, ale czytanie ze zrozumieniem nie jest wśród grafomanów szczególnie rozpowszechnioną umiejętnością.

Nieodpowiadanie na listy uważam za niegrzeczne, więc takich maili nie ignoruję, tylko odpisuję, wskazując na poczynione zastrzeżenie i formułując prośbę, by je respektować, skoro było znane kupującemu przed nabyciem poradnika.

Na tym korespondencja powinna się zakończyć, ale grafoman czuje się urażony moją chłodną odpowiedzią, bo spodziewał się, że oczywiście dla niego zrobię wyjątek i wyczerpująco na wszystkie pytania mu odpowiem. Poucza więc mnie, że traktuję czytelnika niewłaściwie, bo gdyby to on napisał poradnik, byłby zainteresowany, co czytelnicy o nim sądzą. Jak widać, pytania nagle stały się opinią (która mnie oczywiście interesuje, podobnie jak to, czy komuś udało się wykorzystać rady zawarte w poradniku, na przykład zawrzeć korzystniejszą umowę czy wygrać proces), a mentorskiego tonu nie zakłóca cień refleksji, że tryb warunkowy nie ma szans zmienić się w oznajmujący i że może ten, kto coś już zrobił, wie lepiej, jak sprawy mają się w praktyce.

Nie daj Boże, jak nie zmilczę, tylko w tym duchu odpiszę, doradzając grafomanowi, żeby dla dobra własnego i z korzyścią dla społeczeństwa (jest tyle innych pożytecznych zawodów, jak podkreślała Szymborska) porzucił pisanie, bo żadnych uzdolnień w tym kierunku nie ma. To już dotyka grafomana do żywego (są strasznie drażliwi na punkcie swojej „twórczości”), więc otrzymuję pocztą zwrotną wykład, że w mailach nie trzeba pisać poprawnie i przejrzyście, okraszony paroma osobistymi wycieczkami. Do tego grafoman dokłada zapewnienie, że nigdy w życiu nie sięgnie po moje książki i nie da mi zarobić. Nie miał oczywiście takiego zamiaru, grafomani chyba nic nie czytają, inaczej musieliby dostrzegać przepaść między własną pisaniną, a tym, co drukowalne, ale chce mnie ukarać.

W zjawisku grafomanii frapuje mnie (i nie jest to tylko moja obserwacja), że nieumiejętność pisania zwykle występuje w parze z niekonwencjonalnymi (użyjmy tego słowa) zachowaniami. W tłumaczonych i wydawanych przeze mnie Niebłahych igraszkach Hjalmara Söderberga znalazł się włoski wiersz, którego przekład musiałem zlecić. Postanowiłem dać szansę debiutantom, bo jeszcze pamiętałem, jakie sam miałem trudności, kiedy zaczynałem. Na hasło „brak publikacji” zatrzaskiwała się większość drzwi. Nazwisko drukiem przy choćby drobnej rzeczy pozwala je uchylić. A z kolei dla doświadczonego tłumacza taki pojedynczy wiersz to żadna atrakcja, ani finansowo, ani prestiżowo. Ogłosiłem więc mały konkurs. Nie przyszło dużo propozycji, za to na zaskakująco wysokim poziomie. Zaledwie jedno tłumaczenie było całkowicie nieudolne, ale właśnie jego autorka (i tylko ona) uznała za stosowne pogrozić mi, że jeśli opublikuję je bez podania jej nazwiska lub bez należnego honorarium, to spotkamy się w sądzie.

wtorek, 22 marca 2011

Spotkanie autorskie w piątek

Po bardzo udanym grudniowym spotkaniu Miejska Biblioteka Publiczna we Wrocławiu zaproponowała mi kolejne dwa, pierwsze odbędzie się w najbliższy piątek, 25 marca 2011 r., o godz. 18.00 w Filii nr 37 przy ul. Sempołowskiej 54a (na tyłach szkoły). Tematem spotkania będzie ponownie „Między prawem a sprawiedliwością”, ale jeśli czytelnicy zechcą porozmawiać o innych książkach (również tych, które tłumaczyłem), to oczywiście przeszkód nie ma. Jeśli kogoś same opowiadania nie interesują, to może jednak ta recenzja przekona go, że warto. Po spotkaniu przewidziany jest mały poczęstunek, więc w ostateczności można przyjść dla wina i ciastek :-)

sobota, 19 marca 2011

Parytetowe przywileje

Profesor Środa et consortes po udanej akcji narzucenia partiom kwot na listach wyborczych postanowiły pójść za ciosem i wywalczyć podobne kwoty, jeśli chodzi o składy zarządów firm. Pod płaszczykiem walki o równouprawnienie mamy do czynienia z kolejną próbą zdobycia przywilejów. I robi się groźnie, bo akcjonariusze w przeciwieństwie do wyborców nie będą mieli nic do powiedzenia, będą musieli zatrudnić kobietę, choćby była od męskiego kandydata gorzej wykształcona, mniej doświadczona, tylko dlatego, że jest kobietą. Tymczasem gdyby ktoś zatrudnił gorzej wykształconego, mniej doświadczonego mężczyznę tylko dlatego, że jest mężczyzną, tak zwane feministki natychmiast podniosłyby dziki raban, że mamy do czynienia z dyskryminacją ze względu na płeć. To dobitnie pokazuje, że nie chodzi o równe prawa, te już kobiety mają, mogą bez żadnych przeszkód zdobyć identyczne jak mężczyzna wykształcenie i z takimi samymi szansami stanąć w szranki wyborcze czy przystąpić do rozmowy kwalifikacyjnej. Oczywiście tak zwane feministki twierdzą, że wcale nie z takimi samymi szansami. I tym uzasadniały postulat wprowadzenia kwot na listach wyborczych. Bo rzekomo mężczyźni nie dopuszczają kobiet do polityki, o czym zdaniem feministek świadczy na przykład skład parlamentu, który choć reprezentuje społeczeństwo w połowie złożone z kobiet, to posłanek ma ledwie kilkanaście procent. Dowód jest kiepski, bo parlament nie musi odwzorowywać struktury społeczeństwa (a jeśli by musiał, to dlaczego tylko według kryterium płci, a nie stopnia niepełnosprawności, orientacji seksualnej, wykształcenia et cetera?) i o składzie parlamentu nie decydują politycy mężczyźni, tylko wyborcy, z których połowa to właśnie kobiety. Dotąd nie mogły głosować na kobiety, bo było ich za mało na listach? Ciekawe, że partia przynajmniej z nazwy składająca się wyłącznie z kobiet przepadła w wyborach z kretesem. Czyli same kobiety nie chcą więcej kobiet w parlamencie, ale tak zwane feministki rzadko przejmują się poglądami kobiet niefeministek, bo lepiej wiedzą, co jest dla nich dobre. Poza tym nawet jeśli zgodzić się z tezą, że męscy politycy blokują kobiecym politykom dostęp do władzy, to trudno uznać ją za przesłankę uzasadniającą preferencje dla kobiet. Bo w polityce właśnie o to chodzi, żeby się dopchać do konfitur, wycinając konkurenta, też z własnej partii. Jeśli ktoś tego nie potrafi, znaczy się, nie nadaje się do polityki. Ale że teza jest naciągana, wyraźnie pokazały ostatnie wybory prezydenckie. Dziesięciu kandydatów, sami mężczyźni. Wydawałoby się, że czerwona płachta na bycze feministki, a tymczasem cisza, żadnego bicia na alarm, jeśli krytyka, to półgębkiem, na marginesie, żeby dyskutant skupiony na innej kwestii nie podjął tematu. Bo gdyby podjął, mógłby postawić zasadne pytanie: a dlaczego kobiety nie startują? Owszem, przy czterech, pięciu kandydatach można by jeszcze utrzymywać, że partie wystawiły mężczyzn, wycinając kobiety, ale pozostałych pięciu wystawiło się samych. Znajdując jakąś kanapową partyjkę, która ich wsparła i wyłożyła pieniądze, ba, wyłożyli własne środki. Dlaczego nie zgłosiła się żadna kobieta? Dlaczego Partia Kobiet ani żadna feministyczna organizacja nie wystawiły swoich kandydatek? Kto im bronił?

W kwestii kwot na listach wyborczych można jednak uznać, że pewna grupa (tak zwane feministki) w walce o władzę z inną grupą (męscy szowiniści), głosząc szczytne hasła, a tak naprawdę mając na względzie własny interes (czyli w polityce normalka), wywalczyła sobie lepszą pozycję startową i nic strasznego się nie stało, bo i tak zadecydują wyborcy. Mój wybór jest taki, że więcej na żadną kobietę nie zagłosuję. Dotąd, jeśli na partyjnej liście nie miałem zdecydowanego faworyta, oddawałem głos na kobietę, uważając, iż rzeczywiście w polityce powinno być ich więcej. Bo żeby była jasność co do moich poglądów: nie uważam, że kobieta powinna siedzieć w domu przy garach i zajmować się dziećmi, w kwestii równouprawnienia jestem 100-procentową feministką. Dlatego używam sformułowania „tak zwane feministki”, bo ta grupa z prawdziwymi feministkami nie ma nic wspólnego, walczy wyłącznie o swoje przywileje. A przywilejom (dla kogokolwiek) jestem przeciwny.

Że chodzi o przywileje, pokazuje wybór kolejnego celu: zarządy firm. Ciepłe posadki, wysokie pensje, możliwość decydowania, jest się o co bić. Bo gdyby chodziło o to, że mężczyźni są nadreprezentowani, to można wskazać dwa miejsca, w których nie tylko są nadreprezentowani, ale stanowią sto procent składu osobowego. Te dwa miejsca to kopalnie węgla i front afgański. Wśród górników dołowych i żołnierzy frontowych nie ma żadnych kobiet! Dlaczego profesor Środa et consortes nie protestują przeciwko tej jawnej, skandalicznej dyskryminacji? Bo praca ciężka i niebezpieczna, nie da się jej wykonywać przy kawce, wybuch miny czy metanu może człowieka rozerwać na strzępy, więc to męskie zajęcie? Dlaczego tak zwane feministki, które uparcie walczą z tezą, że uwarunkowania biologiczne muszą mieć wpływ na rolę kobiety/mężczyzny w społeczeństwie, tutaj tę tezę milcząco akceptują? Argument, że mężczyźni lepiej nadają się do polityki, bo mają testosteron, a polityka jest domeną walki i rywalizacji, jest przez feministki nie tyle odrzucany, co uznawany za niedopuszczalny, ktoś, kto by śmiał go wygłosić, zostanie ogłoszony męską szowinistyczną świnią. Jednocześnie te same feministki twierdzą, że w polityce powinno być więcej kobiet, bo są nastawione na współpracę i łagodzą obyczaje. Czyli jeśli feministki chcą coś dla siebie uzyskać, to mogą powoływać się psychofizyczne zalety i przewagę własnej płci, ale jeśli druga strona zechce wskazać, że z racji tych psychofizycznych uwarunkowań jest bardziej predestynowana do pewnych zawodów, to wtedy wykazuje się „typowo męskim myśleniem”.

Dla uzasadnienia, że więcej kobiet powinno być zarządach firm, tak zwane feministki przytoczyły badania, wedle których firmy z liczniejszą żeńską reprezentacją są skuteczniejsze i więcej zarabiają. Inne badania, obejmujące spółki giełdowe i dowodzące czegoś przeciwnego, te same feministki odrzuciły jako niereprezentatywne. Bo tu nie chodzi o dyskusję, ale o przeforsowanie swoich postulatów. Podczas debaty o parytecie Janusz Majcherek napisał rzeczowy tekst, w którym punkt po punkcie wskazał, dlaczego parytet jest niezasadny. Muszę powiedzieć, że bardzo byłem ciekaw odpowiedzi Środy, ale okazało się, że czołową feministkę stać jedynie na replikę pod hasłem, zresztą wprost przez nią sformułowanym: „Nie chce mi się nawet polemizować z argumentami autora”. Czyli jeden ze znanych chwytów erystycznych: kiedy brakuje nam kontrargumentów, informujemy, że wywód przeciwnika był tak bezsensowny, że polemika z nim jest zbędna, ale gdyby był sensowniejszy, to oczywiście mamy w zanadrzu argumenty, które by go obaliły.

Wracając do wybiórczo potraktowanych badań, chciałbym wiedzieć, jak wykazano związek między liczbą kobiet w zarządzie a wynikami finansowymi spółki i jak porównano je z wynikami innej spółki. Powiedzmy, że w dwóch 10-osobowych zarządach mamy 3 i 6 kobiet. Tam, gdzie są trzy, są w mniejszości, ale przecież nie głosują zawsze razem. I czy złe decyzje zapadają stosunkiem 7 (mężczyźni) do 3 (kobiety)? Tam gdzie mają większość, też nie będą miały jednolitego stanowiska. A co jeśli ich głosy rozłożyły się po połowie w przypadku decyzji, która przyniosła spółce duży zarobek, też wtedy badający zaliczył ten zarobek na konto większej liczby kobiet w zarządzie? A jeśli w obu zarządach podjęto jednogłośne decyzje, ta przy mniejszej liczbie kobiet okazała się błędna, a ta przy większej dobra, to też uznano to za dowód, że lepiej mieć więcej kobiet w zarządzie? Przecież tę błędną poparły też wszystkie kobiety, a tę dobrą wszyscy mężczyźni. I jak udowodniono, że decyzja sprzyjająca spółce wynikała z faktu, że opowiadająca się za nią była kobietą, a nie, że zwyczajnie potrafiła trafnie przeanalizować informacje i wyciągnąć z nich słuszne wnioski? Bo jeśli tak samo zrobił choć jeden mężczyzna, to analiza nie mogła przecież być uwarunkowana płcią. I wreszcie jak odsiano takie czynniki jak koniunktura czy branża? Bo jeśli zestawić dwie gołe liczby: wyniki finansowe i procent kobiet w zarządzie, to równie dobrze można zrobić badania, czy lepsze wyniki uzyskuje firma, której zarząd preferuje gładkie krawaty czy ta, w której przeważają zwolennicy pasków. Z powyższego wynika, że badania są kiepskim argumentem, toteż profesor Środa et consortes uzupełniają go swoim ulubionym: tak zrobiono w Szwecji. W Szwecji tymczasem doszło do zdarzenia dyskwalifikującego wszelkie parytety, ale choć nasza prasa o nim pisała, rodzime feministki wolą je pomijać milczeniem. Otóż kandydatki na studia psychologiczne poszły do sądu, gdyż w ich miejsce przyjęto na studia kandydatów, którzy wprawdzie mieli gorsze wyniki, ale w ramach parytetu musieli dostać połowę miejsc. Jak widać, kiedy parytet obrócił się przeciwko kobietom, natychmiast przestał im się podobać. Nagle wtedy zażądały, że mają się liczyć wiedza i umiejętności bez względu na płeć. Jestem bardzo ciekaw, co by było, gdyby rząd wyciągnął konsekwencje z postulatów tak zwanych feministek i na przykład ogłosił, że zwalnia część pielęgniarek i nauczycielek, bo w tych zawodach powinno być 35% mężczyzn. Wrzask byłby pewnie na całą Polskę, że złożony w większości z mężczyzn, czyli szowinistyczny rząd pozbawia kobiety pracy i odsyła je garów. Działanie w duchu ich postulatów zostałoby przedstawione jako antyfeministyczne, skoro straciłyby na tym kobiety. Jak tracą mężczyźni (z zarządów będzie trzeba część wywalić), jest w porządku, bo to sprawiedliwość dziejowa i równouprawnienie.

sobota, 12 marca 2011

Besserwisserzy

Pisarz to ma jednak przerąbane. Stoi nad nim dwóch gości, redaktor i krytyk, z których żaden w życiu książki nie napisał, i poucza go, jak ma wykonywać swój zawód. Czy ktoś sobie wyobraża, żeby za chirurgiem ustawiło się dwóch mądrali, którym skalpela do ręki dać nie wolno, bo nie pacjentowi, ale sobie krzywdę zrobią, i podpowiadało i komentowało: „Ale tę nereczkę to pan powinien od tej strony naciąć. Tętnica jest na mój gust krzywo podwiązana. Rzeźnik z pana, a nie chirurg, w przychodni recepty wypisywać, zamiast brać się za skomplikowane operacje!”

Nie, nie chcę się domagać usunięcia tych dwóch person z, nazwijmy to, drogi wiodącej do czytelnika. Ale chciałbym, żeby ograniczyły się do swojej roli i nie próbowały zastępować pisarza.

Zadaniem redaktora jest poprawienie błędów językowych w książce, zaproponowanie lepiej brzmiących fraz, wyłapanie błędów rzeczowych, na przykład, że na dziesiątej stronie tatuś bohatera ma na imię Marian, a na dwusetnej zmienił się w Mirosława, wskazanie autorowi, że jeśli policja postrzeliła złoczyńcę w obie nogi, to raczej nie ucieknie on o własnych siłach ze szpitala, a jak akcja dzieje się w Paryżu, to trudno będzie bohaterowi popełnić samobójstwo przez utopienie się w Loarze, bo wcale nie jest tak, że najdłuższa rzeka kraju zawsze przepływa przez stolicę. Redaktor może również _zasugerować_ autorowi pewne rozwiązania fabularne, ale nie może pisać za niego książki. Czyli niespełnieni pisarze do zawodu redaktora się nie nadają (mimo to się garną). Z powyższego wynika, że dobry redaktor powinien mieć zasady języka polskiego w małym palcu, powinien umieć logicznie myśleć i być erudytą. Omnibusów jest mało, więc dobrze by było, gdyby książkę wzięło na warsztat dwóch redaktorów, językowy i merytoryczny, ale na takie ekstrawagancje wydawnictwa nie zamierzają wykładać pieniędzy.

Tyle teoria, praktyka wygląda nieco inaczej. Kiedy dowiedziałem się, kto będzie redagował „Niepełnych”, ucieszyłem się, bo nazwisko było mi znane i cieszące się sporą renomą. W książce się jednak z nieznanych mi względów nie znalazło, wpisano fikcyjne (Wiśniewski), co pozwala mi omówić tę konkretną redakcję. Do tego, że redaktorzy proponują błędne rozwiązania w miejsce poprawnych już przywykłem, ale przy takim nazwisku poważnie się zdziwiłem, kiedy zobaczyłem, że datę wypadku Edyty mam zapisać następująco: drugiego maja dwutysięcznego trzeciego roku. Owszem, to rozpowszechniony błąd, ale czołowy polski redaktor powinien wiedzieć, że dwutysięczny był tylko rok 2000, a następne są już dwa tysiące ileś. Potem było jeszcze dziwniej. Wiśniewski wyciął wszystkie opisy wyglądu głównej bohaterki. Niech czytelnik sam stworzy sobie jej obraz. Może, ale czy opisać postacie czy zostawić to wyobraźni odbiorcy, jest suwerenną decyzją autora. W „Niepełnych” znajduje się ważna scena miłosna, na której czytelnik powinien się zatrzymać. Żeby ten efekt osiągnąć rozbudowałem ją do dwóch obszernych akapitów. Nawiasem mówiąc, narobiłem się jak cholera, bo scenę erotyczną w porównaniu z pornograficzną (są takie w „Kanalii”) po polsku trudno napisać. Nie ma neutralnego słownictwa – na co skarżą się też tłumacze – jest albo wulgarne, albo eufemistyczne, przez które łatwo popaść w śmieszność. Wiśniewski nie medytował nad znaczeniem sceny, skrócił ją do dwóch zdań: bzyknęli się i tyle, czytelnik nie musi więcej wiedzieć.

Ci, którzy nie wiedzą, jak przebiega proces wydawniczy, pytają się pewnie, co taka redakcja oznacza dla autora. Właściwie tylko stratę czasu. Bo po redakcji tekst trafia z powrotem do pisarza, który wykonuje tak zwaną korektę autorską, polegającą na tym, że rozpatruje redaktorskie poprawki i je akceptuje bądź odrzuca (czyli nie ma to nic wspólnego ze zwykłą korektą polegającą na sprawdzeniu, czy w tekście nie ma na przykład literówek). Decyzja autora jest ostateczna. Co więcej, autor nie musi się tłumaczyć, dlaczego daną poprawkę odrzuca. Ta może mu się zwyczajnie nie podobać. Ba, autor ma prawo odrzucić wszystkie poprawki en bloc. Dowiedzie wprawdzie w ten sposób, że jest ciężkim idiotą (nawet najgorszy redaktor proponuje sensowne zmiany), ale takie prawo ma.

Korekta autorska „Niepełnych” zajęła mi więc bite dwa tygodnie. Bo chociaż redakcja była zrobiona ewidentnie nieprofesjonalnie, to jednak dla dobra tekstu analizowałem starannie wszystkie poprawki (zawsze tak robię, też przy tłumaczeniach). Poza tym, jeśli poprawkę odrzucam, to chociaż nie muszę, staram się uzasadnić dlaczego. Bo może jednak nie dostrzegam, że poprawka jest właściwa, że zaproponowane sformułowanie rzeczywiście lepsze, więc otwieram furtkę: jeśli redaktor nadal będzie twierdził, że moja wersja jest gorsza, to możemy sprawę przedyskutować.

Pan Wiśniewski nie chciał jednak ze mną dyskutować, co mnie bynajmniej nie zdziwiło. Wiadomo, że redaktor w polskim wydawnictwie jest zapracowany, tekstów sprawdza od groma, nie ma czasu na debaty z autorem, zaproponował poprawki, z tych, które autor odrzucił, część by mimo wszystko zostawił, ale woli autor mieć gorszy (w mniemaniu redaktora) tekst, jego broszka, to on będzie świecił oczami.

Okazało się jednak, że pan Wiśniewski nie widział potrzeby dyskusji z zupełnie innych powodów. Kiedy dostałem tekst do wglądu przed składem, przekonałem się, że moje decyzje z korekty autorskiej potraktował po uważaniu. Tam gdzie jego poprawkę odrzuciłem, a on nadal uważał, że jego wersja jest lepsza, po prostu ją zostawił. Łamiąc już w ten sposób prawo, bo zgodnie z ustawą o prawie autorskim o ostatecznym kształcie utworu decyduje wyłącznie twórca. Mogłem dopisać pana Wiśniewskiego jako współautora albo powiedzieć wydawnictwu, że w tej wersji książki nie wydrukują. Powiedziałem, że nie wydrukują.

Tyle redaktor, teraz krytyk. Proszę spojrzeć na tę recenzję Bernadetty Darskiej, która omawia książkę Anny Klejzerowicz „Ostatnią kartą jest śmierć”. Opinia całkowicie negatywna, pytanie dlaczego. Dwa passusy w tej recenzji wskazują, że Klejzerowicz napisała książkę w swoim gatunku co najmniej przyzwoitą. Darska przyznaje, że autorka proponuje czytelnikom całkiem zgrabnie opowiedzianą historyjkę oraz że ci, co szukać będą nieskomplikowanej rozrywki, historii, którą sprawnie się czyta, ale i równie szybko zapomina, mogą być zadowoleni. Oba te komplementy od razu dezawuuje, pierwszy przez zarzut, że Klejzerowicz korzysta ze znanych (i zgranych) motywów, drugi przez poprzedzenie go słówkiem „tylko”.

Sęk w tym, że klasyczny czytelnik kryminałów sięga po nie właśnie dla znanych sobie motywów i szuka w nich nieskomplikowanej rozrywki. Vide popularność Cobena, który ciągle się powtarza i którego historie zapomina się w pół minuty po zamknięciu książki. Krytyka, że książka zadowoli tylko część czytelników, też się nie ostaje. Pisarz może sobie wybrać odbiorców, dla których pisze, i nie musi to być cały naród. I w gestii pisarza leży decyzja, czy chce im dać materiał do przemyśleń czy zapewnić jedynie rozrywkę. Dla Darskiej to drugie jest godne potępienia, więc stawia Klejzerowicz zarzut, że w przypadku jej książki mamy do czynienia z tzw. sztuką dla sztuki. Rozumiem, że właściwą byłaby książka zaangażowana społecznie, wnioskując z publikacji samej Darskiej, najlepiej profeministyczna. Swego czasu z podobnych pozycji Reich-Ranicki krytykował Tokarczuk: że pisze o ludziach ze wsi (o „Prawiek” chodziło), zamiast wziąć na warsztat dokonującą się zmianę ustroju. Krytyka obojga jest kuriozalna: nie można stawiać pisarzowi zarzutu, że nie pisze o tym, o czym krytyk chciałby przeczytać. Jeśli już, to taki zarzut można postawić globalnie: np. że polscy pisarze nie zajmują się stanem wojennym. Ale czepianie się konkretnego Iksińskiego, że nie pisze o trzynastym grudnia, tylko o własnych flakach, jest pouczaniem człowieka, że nie powinien grać w warcaby, tylko w szachy. Jeśli on woli warcaby, to nikomu nic do tego.

Darska wyraźnie oczekuje od Klejzerowicz kryminału nowatorskiego w formie i treści, z przesłaniem, i krytykuje ją za to, że taki kryminał nie powstał. Nie za to, że Klejzerowicz próbowała taki napisać i jej nie wyszło, bo to rzeczywiście byłby powód do krytyki, tylko że nie napisała książki na miarę oczekiwań Darskiej. Ta recenzja jest pisana z pozycji typowej dla polskich krytyków: biorą miarkę z podziałką Kościelscy - Nike – Angelus – Nobel, przykładają ją bez sensu do książki, której autor wcale tak wysoko nie mierzy, żeby obwieścić: „Dno, proszę państwa!”.

Jak wypadają recenzje tej książki, kiedy krytyk nie zestawia jej z założonym przez siebie wzorcem, można przeczytać w Zbrodni w Bibliotece i Dzienniku Literackim. Jakby się czytało o dwóch zupełnie różnych książkach, prawda?

sobota, 5 marca 2011

Poezja? Nie, dziękuję

Anna Nagorna, moja koleżanka prywatnie i po fachu, opublikowała ostatnio w kwartalniku „Nowa Okolica Poetów” (nr 33-34) tłumaczenia wierszy szwedzkiego poety Gunnara Ekelöfa, już w tej chwili klasyka. (Chcących dowiedzieć się czegoś więcej o Ekelöfie odsyłam do artykułu Piotra Bukowskiego). Ania sama jest poetką i w tymże „NOP-ie” ukazały się również wiersze jej autorstwa. Jak napiszę suche „polecam”, to pewnie mało kto sięgnie, zamieszczam więc jeden z jej wierszy, napisany po przedwczesnym odejściu innej naszej koleżanki, Grażyny Wąsowicz-Ludvigsson, tłumaczki m.in. „Zimy w Sztokholmie” Agnety Pleijel.


Rozproszona

dziewczynka
zaplata warkoczyki
sensualne wstążeczki

kobieta
wrażliwa na poezję i kwiaty
dobrze ułożona
grzeczna

chora na raka
w klipsach z jadeitu

nie zdążyła
wyartykułować siebie

zapach mężczyzny i lasu
przyprawiał ją o zawroty
pobudzał apetyt

chciała się przytrzymać
zachwycona

zbierała kamyki
i paproć przy świetle księżyca

jedyna decyzja
do grobowej deski
to walczyć o życie

chora na raka
w klipsach z jadeitu

lubiła bibeloty
kochała się w książkach
archiwach
i autorytatywnych
ćwierćinteligentach

postawna bibliotekarka
na płaskim obcasie
ciemne loki w rogowej oprawie

zza szkieł
sterczała nadzieja

bo właśnie odnalazła drogę

Grażyna
spustoszona cancer pancreas

ostatnia podróż
do ciemnego portu

jedzie

chuda
spokojna jak nigdy

Po chwili zadumy wróćmy do Ekelöfa. Ania nosiła się z zamiarem opublikowania tomiku jego wierszy. Ponieważ cieszę się renomą znawcy tematu, jeśli chodzi o przekłady literatury szwedzkiej na polski, zwróciła się do mnie z pytaniem, gdzie można uderzyć. Poszukałem w myślach i poza publikującym samodzielnie Januszem B. Roszkowskim nie przyszło mi do głowy żadne wydawnictwo, które w ciągu poprzednich paru lat wydawałoby szwedzkie wiersze, co świadczyłoby o tym, że renoma niezasłużona. Sprawdziłem więc, jakie przekłady szwedzkiej poezji mi umknęły i okazało się, że ledwie ze dwa tomiki. Nie licząc przekładów Roszkowskiego (wydał m.in. dwie obszerne antologie), w ostatniej dekadzie kulturalna pustynia. Z książkami Roszkowskiego krajobraz się zieleni, ale to nie jest normalne, żeby tłumacz był wydawcą. Owszem, winien być spiritus movens, znajdować wartościowe rzeczy, namawiać na nie wydawców (i mieć jakieś szanse namówić), ale nie ich zastępować.

Nawet w nastawionych na j. angielski latach 90. nie było tak tragicznie, wtedy jakby proza miała trudniej, ale obawiam się, że nie jest to kwestia cyklu, tylko stałego trendu. Jeszcze trochę i jak ktoś będzie chciał sobie poczytać szwedzkiego poetę, to będzie musiał najpierw pójść na kurs języka.

Pytanie brzmi: czy można mieć pretensje do wydawców, że nie chcą publikować szwedzkiej poezji? Wiadomo, że mało kto to kupi, a wydawnictwa to nie instytucje charytatywne, tylko firmy działające na podstawie rachunku ekonomicznego. Czyli odpowiedź jest jasna: nie, nie można mieć pretensji. Można sobie tylko westchnąć do czasów, kiedy wydawca był wydawcą, a nie firmą wydawniczą, kiedy książka nie była tylko towarem. Do czasów, kiedy wydawca zarobiwszy na jednej książce, dokładał do drugiej, z przekonania, dla szerzenia idei, dla prestiżu, jaką dawało publikowanie dobrej (czytaj: tej trudniejszej, ambitniejszej) literatury. W epoce konsumpcji prestiż dają liczby sprzedaży. Kiedy pisma branżowe podsumowują dokonania, nie piszą o tym, jaka książka wywołała ferment, intelektualne spory, nie chwalą wydawnictwa za wydanie książki, która wytyczyła nowe horyzonty, tylko robią rankingi sprzedaży. Liczy się Bestseller. Nieprzypadkowo dużą literą, bo zajął już pozycję wydawniczego Boga.

A wydawałoby się, że jak zarabia się miliony na kryminale, można by tę parę złotych z zysku przeznaczyć na tomik poezji. Ot choćby dla pokazania kontekstu kulturowego, z którego wyrósł ten poczytny autor kryminałów. Żeby pewne kody, ci, co chcą, mogli odkryć sami, a nie musieli opierać się na relacjach z drugiej ręki. I przecież nie jest tak, że tomik to czysta strata, owszem, nie da zysków na inwestycje, na czynsz, na Bahamy dla właściciela wydawnictwa, ale koszty swojego wydania pokryje. Może i nawet trochę na ten czynsz zostanie, ale za mało, więc lepiej wydać drugorzędny kryminał, napisać na okładce, że autor to następca/poprzednik/konkurent mistrza, zmienić tytuł, żeby fraza do tej słynnej nawiązywała i jest już ekstra zarobek. Który zainwestuje się w trzeciorzędnego autora, głosząc wszem i wobec, że narodził się nowy król kryminału, choć narodził się dwie dekady temu i to nie żaden król, a ledwie dworzanin. Tylko jeśli celem wydawnictwa jest wyłącznie zarabianie pieniędzy, to po co wydawać książki, przecież książki mają niską rentowność? Nie lepiej wtedy np. salon samochodowy otworzyć?