poniedziałek, 29 listopada 2010

Spotkanie autorskie we Wrocławiu

Serdecznie zapraszam na moje spotkanie autorskie, które odbędzie się w najbliższy piątek, 3 grudnia 2010 r. o godz. 18.00 w Filii nr 57 Miejskiej Biblioteki Publicznej we Wrocławiu (ul. Szewska 78) i poświęcone będzie książce Między prawem a sprawiedliwością.


Joanna Jodełka za „Polichromię”, którą rekomendowałem we wpisie Niszowo, dostała nagrodę Wielkiego Kalibru. Muszę powiedzieć, że bardzo mnie ten wybór cieszy, bo pokazuje, że mogą nie liczyć się układy, sprawność promocyjna wydawnictwa, słupki sprzedaży, wystarczy dobra książka. Serdeczne gratulacje, pani Joanno! (tym bardziej szczere, że w 2009 r. nie wydałem kryminału, więc nie mogę się wykazać typową polską zawiścią i czuć się w jakikolwiek sposób pominięty)

sobota, 27 listopada 2010

Pixel Qi

Pracy przy komputerze nigdy dobrze nie znosiłem, ale w ostatnich czasach zrobiło się wręcz tragicznie. Bóle i zawroty głowy po ledwie paru godzinach spędzonych przy monitorze skłoniły mnie nawet do powrotu do tradycyjnych metod i opowiadanie „Zarażona” z „Między prawem a sprawiedliwością” napisałem na papierze. Tylko co z tego, jak i tak potem musiałem je wklepać do komputera. No i czułem się, jakbym komórkę zamienił na telefon z tarczą. Pisanie ręcznie czy na maszynie to horror, kiedy człowiek przyzwyczaił się do możliwości poprawiania i konfigurowania tekstu, jakie daje edytor.

Zacząłem szukać innego rozwiązania. Znalazłem informację, że niemęczącą wzroku technologią jest e-ink, elektroniczny atrament, taki ekran nie jest podświetlany, tylko odbija zewnętrzne światło. W tej technologii produkuje się czytniki e-booków. Wpadłem więc na pomysł, że podłączę taki czytnik w charakterze monitora do komputera, ale okazało się to niewykonalne.

Załamałem się i zacząłem myśleć o zmianie zawodu na bardziej prozdrowotny: portier, zamiatacz liści, listonosz, kiedy natrafiłem na monitor 3Qi produkowany przez firmę Pixel Qi. Z opisu wynikało, że to hybryda, normalny ekran LCD, który po wyłączeniu podświetlenia zmienia się w ekran działający w technologii e-ink. Monitor był prototypem i nie było o nim żadnych opinii, jak sprawdza się w praktyce, nadawał się tylko do netbooka, który uważałem za zbyt mały, kosztował drugie tyle co netbook (jest sprzedawany osobno do samodzielnego montażu), ale byłem tak zdesperowany, że zdecydowałem się zaryzykować i nabyć go w ciemno, kiedy tylko firma uruchomiła produkcję.

I to był strzał w dziesiątkę. Monitor ma w sumie jedną wadę, w trybie e-ink jest trochę zbyt ciemny i trzeba go ustawić tak, by padało nań światło z okna, jeśli nie chce się zapalać światła w pokoju. Ale poza tym rewelacja. Mogę pracować przez wiele godzin i nie wiem, co to jest ból głowy.

Ktoś mógłby mi zarzucić, że uprawiam kryptoreklamę. Nie uprawiam żadnej kryptoreklamy, tylko reklamuję monitor Pixel Qi wprost, ordynarnie i nachalnie. A mam w tym taki interes, że boję się, że jeśli nie będzie popytu, firma wstrzyma produkcję tego monitora i jak mój się rozpadnie (zamierzam na nim pracować do oporu), będę musiał wrócić do tradycyjnego LCD.

sobota, 20 listopada 2010

Blogowe recenzje

Dopiero z nastaniem blogów, których główną bądź wyłączną tematyką są książki, można powiedzieć, że w polskim Internecie tak naprawdę pisze się o książkach. Wcześniej były grupy dyskusyjne czy fora, których książkowa tematyka stanowiła głównie pretekst do przepychanek (i proszę mi nie wypominać, że sam w tym brałem udział :-), zaśmiecane dodatkowo kryptoreklamą wydawnictw czy samych autorów. I serwisy typu Wirtualny Wydawca czy Portal Księgarski, będące de facto platformami reklamowymi, co z niemałym zdumieniem odkryłem, kiedy zostałem wydawcą. Widząc, że Wirtualny Wydawca zamieszcza w swoich wiadomościach informacje o nowych książkach, przesłałem im notę o tych wydanych w moim wydawnictwie, mając nadzieję, że uznają je za wystarczająco ciekawe, by przedstawić je czytelnikom. Okazało się, że kryterium jest inne. Portal odpisał mi, że zamieszczenie „wiadomości” kosztuje 99 zł. Z kolei Portal Księgarski zażądał za napisanie recenzji książki, o ile pamiętam, 300 zł. Jako czytelnik poczułem się oszukany, bo dotąd m.in. z tych portali czerpałem wiedzę o książkach, będąc przekonanym, że mam do czynienia z obiektywną informacją, a nie opłaconymi materiałami. Ponieważ prawo wyraźnie nakazuje uprzedzać odbiorcę, kiedy prezentuje mu się reklamę, złożyłem skargę do UOKiK. Skarga została odrzucona z uzasadnieniem, że są to portale branżowe przeznaczone dla fachowców, co jest kompletną bzdurą. Sens ich istnienia zasadza się na tym, że zaglądają tam czytelnicy (czyli konsumenci), gdyby przestali, te portale przestałyby być atrakcyjne dla ludzi z branży (i tak się zdaje stało z Portalem Księgarskim). Rzeczywistym portalem branżowym jest Rynek Książki, ale prezentuje on inne treści.

Blogerzy stali się taką siłą recenzencką, że dostrzegły ich wydawnictwa i zaczęły przesyłać im książki, co dla samych blogerów okazało się dylematem. Czy fakt recenzowania darmowej książki wpływa na jej ocenę, czy może wpływać i czy wobec tego należy o tym fakcie czytelnika poinformować? Na blogu Stara szafa można przeczytać gorącą dyskusję na ten temat.

Jeśli chodzi o samo meritum, byłbym przeciwny dodatkowemu oznaczaniu takich książek. Przeciętny czytelnik nie orientuje się, co to jest egzemplarz recenzencki i na jakich prawach funkcjonuje, więc taka adnotacja jest jakby uwagą „weź moje pochwały w nawias, bo książkę dostałam za darmo i nie musiałam za nią zapłacić”. Co więcej, nieuczciwy bloger, który wystawi książce fałszywą laurkę, chcąc za wszelką cenę przypodobać się wydawnictwu, nie przyzna się, skąd ma książkę, zrobią to z obawy przed posądzeniami o brak obiektywizmu uczciwi blogerzy, którzy pochwalą książkę szczerze.

Problem, moim zdaniem, wynikł z faktu, że również sami blogerzy nie do końca zdają sobie sprawę z zasad funkcjonowania egzemplarza recenzenckiego i z własnej „siły rażenia”. W rzeczonej dyskusji, pojawiły się głosy typu „ja nie dostaję książek z wydawnictw i dobrze, bo nie muszę ich czytać, tylko sama sobie dobieram lektury”. Z tego widać, że o ile blogerzy mają świadomość, że dostanie egzemplarza recenzenckiego nie wiąże się z wymogiem napisania o powieści pozytywnie, o tyle ze świadomością, że w ogóle nie muszą o niej pisać (ani nawet jej czytać), jest już gorzej.

Blogerom (i czytelnikom) może się wydawać, że egzemplarz recenzencki to podarek wart trzydzieści kilka złotych, tymczasem dla wydawnictwa to jest koszt kilku złotych (koszt druku) albo nawet i nie tyle. Z kilkutysięcznego nakładu sto egzemplarzy zawsze przeznacza się na cele reklamowe (liczby przykładowe) i od tych egzemplarzy np. autorowi się nie płaci, wątpliwe też, by nakład rozszedł się co do egzemplarza, więc o utraconych korzyściach nie ma mowy. Jeśli rozsyła się czterdzieści egzemplarzy recenzenckich, to dołożenie dalszych dziesięciu dla blogerów jest minimalnym dodatkowym kosztem i nakładem pracy. Problemem dla wydawnictwa nie jest brak książek na egzemplarze recenzenckie, tylko „gdzie posłać, żeby coś napisali”. A z tego punktu widzenia blogerzy są dla wydawnictw bardzo cenni, bo na dziesięć egzemplarzy wysłanych do gazet recenzją skutkuje jeden, a do blogerów osiem (liczby znowu przykładowe, ale chcę wskazać na proporcję).

Egzemplarze recenzenckie zawsze były darmowe i nikomu nie przychodzi do głowy zarzucać recenzentom gazetowym braku obiektywizmu z tego powodu. Oczywiście, zawodowy recenzent nawykł, że książki dostaje za darmo, bloger nie, ma w tyle głowy, że normalnie musiałby zapłacić za książkę te trzydzieści parę złotych i może odczuwać mimowolną wdzięczność dla wydawnictwa i podnieść ocenę. Nawet jeśli, to jest to po pierwsze zjawisko marginalne, po drugie przejściowe, po trzecie w świetle patologii, jakimi charakteryzuje się polska krytyka literacka, zupełnie niegroźne.

Po kolei. Zjawisko marginalne. Żeby wydawnictwo dostrzegło blogera i posłało mu książkę, ten musi najpierw wyrobić sobie pewną markę. Co oznacza, że musi mieć dobre pióro, umieć przeanalizować treść książki i sformułować pewną ocenę. Wątpliwe, by bloger, który zdobył sobie czytelników trafnością i przenikliwością swoich ocen, nie był świadom, że kiedy zacznie wystawiać laurki pod wydawnictwo, szybko ich straci. Owszem, pewnie niektórzy zachłysną się darmowymi książkami, ale będą to wyjątki i na dodatek właśnie szybko podetną gałąź, na której siedzą. Zjawisko przejściowe. Coraz więcej wydawnictw odkrywa blogerów, więc ci wkrótce zaczną traktować egzemplarze recenzenckie jak zawodowcy, nie jako specjalną gratyfikację czy wyróżnienie, tylko jako coś, co im się należy. Zjawisko niegroźne. Prawdziwą patologią są recenzje pisane za pieniądze, a prezentowane jako niezależne, recenzje teoretycznie niezależne, ale publikowane dlatego, że wydawnictwo zamieszcza w gazecie reklamy, na siłę pozytywne recenzje w ramach tzw. patronatu. Innym rodzajem patologii jest dominująca wśród polskich krytyków chęć zniszczenia książki. Jacek Dukaj napisał kiedyś świetny tekst, jakimi metodami się przy tym posługują. Z racji swego zawodu czytuję również szwedzkie recenzje i wyraźnie widzę, że szwedzki krytyk stara się znaleźć i podkreślić zalety powieści, a polski skupia się na wadach (nie jest to pewnie znaczący czynnik przesądzający o poziomie czytelnictwa, ale jakiś wpływ na dobór lektur musi to mieć, jeśli polski czytelnik ciągle dowiaduje się z gazet, jakie to denne powieści publikują polscy autorzy). W tej sytuacji to, że pojawia się grupa recenzentów z lekkim przechyłem w stronę pozytywnej oceny, że bloger poszuka w książce rzeczy pozwalających mu wystawić cztery z plusem zamiast czwórki, jest tylko przywróceniem równowagi. Z tego zresztą powodu bardzo sobie cenię blogi, że ich autorzy czytają książki, które ich interesują, które chcą przeczytać, więc siłą rzeczy częściej piszą o nich dobrze niż źle.

Zaglądam na wiele blogów książkowych (nie tylko tam, gdzie piszą o moich książkach :-) i na tych, które cenię, nie dostrzegłem prób przesładzania czy podlizywania się wydawnictwu (a to bardzo łatwo dostrzec). Krytyka, nawet miażdżąca, nadesłanych książek wcale nie jest czymś wyjątkowym. Są jednak zjawiska, które mi się nie podobają. Jednym z nich jest właśnie przymus odczuwany przez blogerów, że muszą napisać o książce, którą dostaną, i widać wyraźnie, że często robią to bez serca. Tymczasem nie ma żadnego problemu w tym, żeby ją zignorowali albo zadzwonili do wydawnictwa i powiedzieli: „przysłali mi państwo taką a taką książkę, ale ona mnie nie interesuje, ciekawiłby mnie natomiast tytuł taki i taki”.

Nie podoba mi się też, że niektórzy z blogerów zaczęli zamieszczać zapowiedzi nowych tytułów i są to wyraźnie materiały wydawnictwa. Bo jak bloger napisze: „ludzie, widziałem, że będzie nowy Pilipiuk, pod tym linkiem jest zapowiedź, a wiecie, że ja Pilipiuka kocham, więc jak tylko się ukaże, to kupuję, czytam i zamieszczam recenzję, to będzie trzydziesta z jego książek, czyli jubileusz”, to wiem, że chce mnie poinformować o czymś, co go rajcuje i ciekawi, ale jak czytam: „zamieszczam zapowiedź powieści: Sven Svensson „Mord w Sztokholmie”; „Mord w Sztokholmie” debiut kryminalny nowo koronowanego króla kryminału Svena Svenssona, który zdetronizował Larssona i Mankella, dostał prestiżową nagrodę „Złotej Szubienicy” przyznawaną przez gminę Huddinge pod Sztokholmem i osiągnął nakład 6 miliardów, a szykowany jest też przekład chiński”, to w tym momencie blog staje się dla mnie tubą wydawnictwa.

PS. Po napisaniu tego tekstu wyczytałem, że jednak wydawnictwa przesyłając blogerom książki, domagają się recenzji. Nie powinny i, jak widzę, przy sprzeciwie blogera szybko się z takich żądań wycofują.

sobota, 13 listopada 2010

Potargowe wrażenia

Zakończone w zeszłym tygodniu Targi Książki w Krakowie odwiedziłem po raz pierwszy, poprzednie moje wydawnictwa nie widziały potrzeby zapraszania mnie gdziekolwiek, tym większe podziękowania dla Branty.

Miło zaskoczyły mnie tłumy ludzi, zadające kłam malkontentom, że czytelnictwo w Polsce spada i z roku na rok jest coraz gorzej, a co za tym idzie padają księgarnie i wydawnictwa. Malkontenci głoszą te tezy od lat dwudziestu i jakoś nie chcą dostrzec, że gdyby były prawdziwe, to właśnie powinna bankrutować ostatnia księgarnia.

Spotkania z czytelnikami są zawsze przyjemne, a szczególnie ucieszyła mnie na moim stoisku wizyta przemiłych blogerek piszących o książkach, Kaś i Skarletki.

Podobały mi się też dzieciaki kolekcjonujące autografy jak leci, w czym widać było przekonanie, że nawet najbardziej anonimowy pisarz ma noblowskie zadatki i warto w porę się załapać, bo potem taki autograf może być wiele wart. Akurat mnie o autograf nie prosiły, tylko zwykle osobę siedzącą razem ze mną, czy to przedstawiciela wydawnictwa, czy czytelnika, co wskazuje, że fizjonomię mam mało pisarską :-)

Dwie rzeczy mi się nie podobały, a porównuję je z Targami w Göteborgu, na których bywam jako tłumacz. W Göteborgu wydawnictwa oferują tak duże zniżki, że wyjeżdżam stamtąd z naręczem książek. Przy czym wcale ich kupować nie muszę, bo jeśli napiszę do wydawnictwa, dostanę je za darmo, ale to tak, jakby starać się przekonać narkomana, że nie musi płacić dzisiaj za działkę, bo jutro dostanie ją gratis. W Krakowie książki wydawnictwa sprzedają generalnie po cenach okładkowych, a przecież, wziąwszy pod uwagę, że normalnie hurtownik z księgarzem zabierają im połowę tej ceny, mają z czego opuszczać, gdy sprzedają książki bezpośrednio.

W Göteborgu lepiej rozwiązane są też spotkania z pisarzami na stoiskach. U nas sadza się autora i oczekuje, że czytelnik podejdzie i nawiąże rozmowę, a jak nie zna autora ani książki, to specjalnie nie ma powodu, żeby podchodził. No i może być to dla niektórych krępujące, bo nie każdego stać (mnie na przykład nie), żeby podejść i zapytać: niech mi pan/pani powie, o czym to jest. W Göteborgu są to takie mini spotkania autorskie, prowadzący rozmawia z pisarzem, czytelnik może przystanąć, posłuchać o książce bez wykazywania własnej inicjatywy. Podpisywanie książki odbywa się po takim spotkaniu.

sobota, 6 listopada 2010

Pomnik Söderberga

Hjalmar Söderberg dotąd nie miał pomnika. Może wydawać się to dziwne, skoro chodzi o czołowego przedstawiciela nurtu dekadenckiego w literaturze szwedzkiej, pisarza, który na trwale zapisał się w jej historii. Ale znaczenie Söderberga rosło z czasem. Nie był za swego życia postacią nieznaną, wręcz przeciwnie, ale budził tyle kontrowersji, że współcześni nie potrafili docenić wartości jego pisarstwa. Wytarte określenie „wyprzedzał swoją epokę” pasuje do Söderberga jak ulał. Jego chłodny racjonalizm, ateizm, opowiadanie się za aborcją i prawem kobiet do realizowania własnej seksualności działały na ówczesnych Szwedów jak czerwona płachta na byka (ktoś kojarzy, jaki naród jest dzisiaj na etapie Szwedów z przełomu XIX i XX wieku?).

Inna sprawa, że dla pisarza pomnikiem są jego książki i często ten z brązu zastępuje papierowy. Klasyk trafia na cokół, kiedy jego utwory czytają już tylko historycy literatury i studenci filologii. Z Söderbergiem jest inaczej, jego książki są regularnie wznawiane, liczba ich wypożyczeń w zwykłych bibliotekach konkuruje z nowościami, coraz częściej są tłumaczone na świecie (od USA po Japonię).

Ale choć Söderbergowi pomnik właściwie niepotrzebny, takiego wielbiciela jego twórczości jak ja raduje, że jednak w końcu mu go postawiono. Z inicjatywy Towarzystwa Literackiego im. H. Söderberga, o którym wspominałem we wpisie Jubileusz, 11 września odsłonięto pomnik autora „Doktora Glasa” w Humlegården koło Biblioteki Królewskiej. Choć może powinienem napisać „autora ›Zabłąkań‹”, bo wyobrażona postać trzyma w ręce czerwone rękawiczki, o których mowa w pierwszym zdaniu tej powieści: „Młody mężczyzna w granatowym wiosennym płaszczu i czerwonych rękawiczkach wyszedł ze sklepiku przy Arsenalsgatan”.

Autorem pomnika jest Peter Linde. Nie dysponuję niestety zdjęciami, które mógłbym zamieścić bez naruszania praw autorskich, ale sporo zdjęć można zobaczyć na tej stronie (jest to relacja gazety „Dagens Nyheter” z odsłonięcia pomnika).