sobota, 30 października 2010

Polish jokes

Dowcipy o Polakach mnie bawią, bo są po prostu śmieszne. Mój ulubiony: po rozbiciu się dwuosobowej awionetki na polskim cmentarzu ratownicy wydobyli dwieście ciał. Jako Polak nie czuję się nimi urażony i nie sądzę, by na przykład Szkotów raziły dowcipy o Szkotach. Co mnie nie bawi, to oficjalne protesty wnoszone czy to przez dyplomatów, czy organizacje polonijne, że ktoś ma czelność takie dowcipy opowiadać. Bo dopiero te protesty tak naprawdę nas ośmieszają, pokazując, że nie mamy za grosz poczucia humoru ani dystansu do siebie.

Polish joke włączyłem więc do pisanego właśnie opowiadania, mając nadzieję, że zirytuję tym nadętych rodaków i może trochę zejdzie z nich powietrze. Opowiadanie jest z tego samego cyklu co opowiadania zawarte w zbiorku „Między prawem a sprawiedliwością”, który ma się ukazać na dniach. Akcja toczy się w Nowym Jorku, dowcip usiłuje opowiedzieć sierżant Collins swojemu partnerowi, niestety ten, chociaż Chińczyk, ma polski stopień poczucia humoru 0,1 leca (kto wie, skąd ta miara?):

- Wiesz, co to jest, ma IQ dwieście i stoi na lotnisku w Nowym Jorku?

- Na którym lotnisku?

- Jakie to ma, kurwa, znaczenie? Na JFK.

- To nie wiem.

- A na LaGuardii byś wiedział?

- Nie wiem, czy bym wiedział. Musiałbym się zastanowić.

- To się zastanów.

- Czyli nie stoi na JFK, tylko na LaGuardii?

- Tak.

- Przeniosło się?

- Tak, kurwa, przeniosło się.

- Ale też nie wiem.

- Dwustu Polaków czeka na taksówkę!

Collins zaniósł się gromkim śmiechem, ale jego partner pozostał niewzruszony.

- LaGuardia jest krajowym lotniskiem, jak tych dwustu Polaków przyleciało z Polski, to musieli wylądować na JFK.

- To byli Polacy z Greenpointu.

- Z Greenpointu polecieli na LaGuardię?

- Spadaj.


A „Między prawem a sprawiedliwością” będę podpisywał na Targach Książki w Krakowie w przyszłą sobotę (6 listopada) w godz. 12.00-14.00 na stoisku A4. Serdecznie zapraszam.

sobota, 23 października 2010

The true literature

Dostałem maila od Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich z reklamą odpłatnych szkoleń. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, skoro jestem tłumaczem, tyle że do STP nie należałem, nie należę, należeć nie zamierzam ani nigdy nie miałem do nich żadnej sprawy. Czyli STP spamuje, żeby zarobić, jestem dla nich potencjalnym klientem, od którego można wyciągnąć kasę. Jako członek grupy zawodowej, której interesy STP rzekomo reprezentuje, przez cały okres swojej działalności zawodowej (a to już sporo latek) nie odnotowałem ani jednej inicjatywy STP, która nie byłaby biciem piany, tylko realnie poprawiała sytuację tłumaczy. A do zrobienia jest sporo. Na przykład analogiczna szwedzka organizacja wynegocjowała z wydawcami układ, który określa stawkę minimalną dla tłumaczy literatury i ustala, że do tej stawki tłumaczowi będzie się doliczać 12% dodatku urlopowego. W Polsce stawki za tłumaczenia literackie nie drgnęły od dziesięciu lat (dostaję propozycje tłumaczeń za te same, a nawet niższe kwoty, co wtedy, gdy zaczynałem), a gdybym powiedział, że chcę 12 procent dodatku urlopowego, to w wydawnictwie pewnie pokładliby się ze śmiechu i opowiadali to jako dowcip przez następną dekadę.

Chociaż spam, mail mnie jednak zainteresował, bo na samej górze widniało: Warsztaty przekładu literackiego. A nauki nigdy za dużo. Kliknąłem i dowiedziałem się:

Krótki opis szkolenia/celu szkolenia: budowanie warsztatu tłumacza literackiego ze szczególnym naciskiem na wnikliwą analizę tekstu oryginału, a także wierność stylistyczną i formalną oraz poprawność językową przekładu. Zajęcia typu seminaryjnego obejmują również kształcenie umiejętności rozpoznawania własnych błędów i sposobów ich unikania.

„Kształcenie umiejętności rozpoznawania”. Hm. Ale może warsztaty prowadzi inna osoba niż ta, która tym ciężkim stylem zredagowała ogłoszenie.

Warsztaty odbywają się od października do czerwca, raz w tygodniu po dwie godziny zegarowe. Konkretny dzień ustalany jest z uczestnikami na pierwszych zajęciach.

No i bardzo ładnie, że demokratycznie, a nie odgórnie.

Grupa docelowa: kandydaci na przyszłych tłumaczy literackich, studenci wydziałów filologicznych oraz osoby zainteresowane przekładem literackim.

Hm. A czym różni się kandydat na tłumacza literackiego od kandydata na przyszłego tłumacza literackiego?

Wymagana jest znajomość języka angielskiego w stopniu umożliwiającym rozumienie tekstów.

Zdurniałem. Na co mi znajomość angielskiego do tłumaczenia literatury szwedzkiej? Przejrzałem jeszcze raz ogłoszenie, wcześniej nie było słowa o tym, że są to warsztaty przekładu literackiego z j. angielskiego. Co więcej np. sformułowanie „studenci wydziałów filologicznych” wyraźnie sugerowało, że będą to warsztaty w różnych grupach językowych. A może w STP uważają, że jedyną wykładaną i studiowaną filologią w Polsce jest anglistyka? Albo że w Polsce nie tłumaczy się innej literatury poza anglojęzyczną?

Spojrzałem na inne oferty szkoleń:

Tłumaczenie konsekutywne z notacją - język angielski

Egzamin państwowy dla kandydatów na tłumaczy przysięgłych w praktyce - język angielski

Egzamin państwowy dla kandydatów na tłumaczy przysięgłych w praktyce - język niemiecki

Jak widać, przy innych szkoleniach wymieniono język, którego szkolenie dotyczy. Czyli w STP rzeczywiście uważają, że przekład literacki jest równoznaczny z przekładem literackim z j. angielskiego. Bo, jak wiadomo, inne nacje książek nie piszą, a nawet jeśli piszą, to niewarte tłumaczenia.


PS. Zdumiewające jest, że ci wszyscy, którzy nie uznają innej literatury poza anglosaską, nie dostrzegają, że podcinają gałąź, na której siedzą. Przecież my też jesteśmy małą literaturą, a chcemy być tłumaczeni i czytani w świecie. Ale jak możemy przekonywać, że polskie utwory są warte czytania i to nie tylko przez tych, których interesuje specyficzny polski klimat, ale zwyczajnie dlatego, że są ciekawe, mądre, uniwersalne, skoro per definitionem zakładamy, że ciekawe, mądre i uniwersalne książki pisane są tylko po angielsku?

sobota, 16 października 2010

Bones i amisze

„Kości” uważam za jeden z najsłabszych z seriali kryminalnych. Podczas gdy w „CSI” mamy pokazaną żmudną pracę laboratorium, tutaj naukowcy dokonują swych ustaleń jakby od niechcenia: Bones rzuci okiem na kość i już wszystko wie, a najlepsza jest specjalistka od komputera, która zwykle pomacha pilotem i wyświetlają się jej hologramy, wyjaśniające sprawę od A do Z. Do tego ci wybitni naukowcy, mający niezwykle rozległą wiedzę i błyskawicznie kojarzący fakty, to grupka dzieciaków, z których nieliczni ukończyli trzydziestkę. Rozumiem hollywoodzkie wymogi, że ładni, młodzi ludzie lepiej się sprzedają, ale są jakieś granice bajki, poza tym producenci mogliby mieć więcej zaufania do widza. „Kryminalnym zagadkom Las Vegas” brak urodziwych panienek w laboratorium jakoś nie zaszkodził, a serial zyskałby na wiarygodności, bo wiedza i doświadczenie przychodzą jednak z wiekiem. Nieregularnie „Kości” mimo powyższych zastrzeżeń oglądam, bo lubię parę głównych bohaterów i zderzenie prostej, emocjonalnej natury Bootha z racjonalizmem Bones, z którego wykluwają się rewelacyjne dialogi.

Ostatnio obejrzałem odcinek, w którym ofiarą był amisz. Wiązało się to z paroma obrazkami rodzajowymi z ich wspólnoty i zastanowiła mnie jedna kwestia. Amisze odrzucają współczesną technikę, bo - tylko taką informację udało mi się znaleźć - świat jest zły i należy się od niego odciąć. Nie poruszają się samochodami, tylko bryczkami. I teraz pytanie, dlaczego. Przecież bryczka też jest wytworem techniki. Koło to wymysł ludzki, nie boski. Tyle że dawny. Nie chodzi o ekologię, bo nie korzystają też z innych urządzeń technicznych, wcale niezatruwających środowiska. Czyli jak, to, co zastane (w chwili uformowania się wspólnoty), akceptujemy, nie akceptujemy nowości? Dlaczego nowinka techniczna sprzed kilku tysięcy lat jest w porządku, a ta sprzed dwudziestu już nie?

Ich samych pewnie lepiej nie pytać, doszukiwanie się logiki w systemach wierzeń drażni wierzących (taką postawą Bones irytuje zresztą Bootha). Jak napisał Hjalmar Söderberg w „Młodości Martina Bircka”:

Tam też w mieniącej się czerwienią ziemi obiecanej każdego wieczoru zachodziło słońce. Martin był całkowicie pewien, że zachodziło właśnie tam, zaraz za cyplem, a nie w jakimkolwiek innym miejscu. Widział to przecież tak wyraźnie. Wszelako nie wyobrażał sobie, żeby ci, którzy tam mieszkali, mieli słońce na wyciągnięcie ręki albo musieli się bać, że spadnie im na głowę. Gdyby inny chłopiec przyszedł do niego i tak twierdził, Martin uznałby, że jest bardzo głupi. Albowiem z dziećmi jest zupełnie jak z dorosłymi: czynią sobie najdziwaczniejsze wyobrażenia o świecie, lecz gdy ktoś wyciąga wnioski z ich poglądów, mówią, że jest bardzo głupi albo że to nieładnie naśmiewać się z poważnych rzeczy.

sobota, 9 października 2010

Królik półkowy

Przystąpiłem do porządkowania swojego księgozbioru. Jest to twór żywy - dołączają książki kupowane i darowane, znikają pożyczane (czasem na zawsze), czytane, przeglądane nie wracają na swoje miejsce - który co jakiś czas wymaga okiełznania. Zwykle co dłuższy czas, bo zabieram się do tego niechętnie, najczęściej zmuszony koniecznością, kiedy orientuję się, że kupiłem albo pożyczyłem od kogoś książkę, którą już miałem w swoich zbiorach, a przeoczyłem ją wskutek panującego tam galimatiasu. A porządkuję niechętnie, bo nie lubię podejmować decyzji, które przy układaniu książek na półkach podejmować trzeba: czy powieść fińskiego autora po niemiecku mam dać do literatury skandynawskiej czy postawić obok innych obcojęzycznych, czy "Jurassic Park" to sensacja czy science fiction, czy "Teatrzyk Zielona Gęś" to dramat czy humor, czy "Medycynę sądową" dać koło "Encyklopedii zdrowia" i dołożyć tam "Stulecie chirurgów", czy jednak "Medycynę" dać do kryminałów (bo tam dałem poradnik "Jak napisać kryminał"* i podręcznik "Ślady kryminalistyczne"), "Encyklopedię" do encyklopedii, a "Stulecie" do książek historycznych, czy dwie powieści tego samego autora wydane w serii gigant i mikro postawić koło siebie, kierując się logiką, czy jednak z dala od siebie, mając na względzie estetykę? Poza tym lubię świat idealny, tymczasem zawsze jest tak, że brakuje trzech kryminałów, żeby zapełnić półkę z powieściami kryminalnymi, a tomików poezji jest o pięć za dużo na przewidziane dla nich miejsce.

W trakcie tych porządków chwilowo opustoszał regał i tę okazję wykorzystał mój królik, by zaanektować go sobie na miejsce do wylegiwania się. I tak stałem się właścicielem królika półkowego :-)



Mimo że mu się tam wyraźnie podoba, miejsca na półkach ci u mnie deficyt, a przez to jest zbyt cenne, bym mógł mu pozwolić na przeniesienie się tam na stałe. Zresztą ma swoje inne ulubione miejsce do leżenia, a mianowicie tu



co nieodmiennie wywołuje rozbawienie gości, że swojego królika trzymam na półmisku.

* Lesley Grant-Adamson "Jak napisać powieść kryminalną". Kupiłem to z ciekawości już po wydaniu "Kanalii". Przeczytałem i stwierdziłem, że gdybym nie umiał napisać kryminału, to z tego poradnika na pewno bym się nie nauczył.

sobota, 2 października 2010

Niszowo

Przeciętny czytelnik, któremu kulisy rynku wydawniczego są obce, żywi przekonanie, że dobra książka obroni się sama i o dobrej książce zawsze się dowie. Nic bardziej mylnego. O powodzeniu książki decyduje stojąca za nią machina promocyjna. Owszem, nie da się wypromować totalnego badziewia, ale już tytuł średniawy kosztem bardzo dobrego bez problemu.

W skali globalnej wygląda to tak, że powieść napisana po angielsku ma znacznie większe szanse na zaistnienie niż ta sama napisana w jakimkolwiek innym języku. W skali lokalnej decyduje wielkość i przebojowość wydawnictwa. Bestsellery w małych wydawnictwach, niemających większych środków na reklamę, są wyjątkiem, nie regułą. Przekładając to na konkrety: gdyby moje wydawnictwo opublikowało Mankella i Axelsson, a WAB Nilsson i Söderberga, ta pierwsza para byłaby znana wąskiemu kręgowi czytelników, a druga powszechnie, a nie odwrotnie.

Zdobywszy jako wydawca powyższą wiedzę i zdając sobie sprawę, że wartość książki przy decyzji o przyjęciu do wydania jest zaledwie jednym z czynników i to wcale nie rozstrzygającym, chętnie rozglądam się za tytułami, o których się nie mówi. Trzy takie perełki chciałbym zarekomendować:

1. Karolina Sykulska „Bestseller”, wyd. Verbariusz (własne wydawnictwo autorki) - rewelacyjna satyra na rynek wydawniczy, obnażająca te mechanizmy, o których piszę powyżej. W tle kłopoty małżeńskie, tak że powieść ciekawa też dla tych, których proces wydawniczy interesuje nieco mniej. Przednie poczucie humoru, lekkie pióro, no ale wydawczyni nie chce płacić za recenzje i Empikowi za miejsce na półce, więc książka się nie przebiła.




2. Joanna Jodełka „Polichromia”, wyd. Time Machine (wydawnictwo przyjaciółki autorki). Jeden z lepszych polskich kryminałów ostatnich lat, ciekawe tło społeczne, ale zagadka kryminalna na pierwszym miejscu (niektórzy recenzenci zapominają, że taka winna być hierarchia w kryminale i często chwalą kryminał mimo słabej zagadki, bo ma ciekawe tło, zamiast doradzać autorowi, żeby w takiej sytuacji pisywał powieści obyczajowe), logicznie poprowadzona, zaskakująca. Powieść bije na głowę niektóre z Mrocznej Serii WAB, ale ponieważ nie została w tejże serii opublikowana, zainteresowania recenzentów wielkonakładowych gazet nie wzbudza.





3. Sylwia Drożdżyk „Identyfikatory” wyd. Prozami (własne wydawnictwo autorki). Anna Janko ukuła pojęcie „książek niekoniecznych”. Ich przeczytanie nic w życie człowieka nie wnosi, nieprzeczytanie nie jest żadną stratą. „Identyfikatory” są książką konieczną. Ten zbiór krótkich opowiadań (czy nawet nie opowiadań, tylko miniatur, impresji) daje więcej do myślenia niż rozbudowany traktat filozoficzny.