środa, 28 lipca 2010

Rozmowy polityczne

Garść wrażeń z ostatnio wysłuchanych wywiadów z politykami.

Nelly Rokita. To, że nieprzeciętnie inteligentny mężczyzna żeni się z nieprzeciętnie głupią (za to ładną) kobietą, jest zjawiskiem tak powszechnym, że nawet przy tej parze niewartym roztrząsania. Ale co o kondycji ich partii mówi to, że inteligentny zasilił szeregi PO, a głupia trafiła do PIS-u?

Roman Giertych. Im dalej od polityki, tym w wypowiedziach więcej sensu, rozsądku i poszanowania zasad logiki. Pytanie, czy ta metamorfoza więcej nam mówi o polityku, czy o wyborcach, do których się zwraca. Jeśli to drugie, to konkluzja jest przykra: wyborców, którzy nie kierują się rzeczowymi argumentami, jest wciąż w Polsce legion.

Ryszard Kalisz. Jak tylko zaczął mówić o programowych dylematach lewicy, dziennikarz mu przerwał. Bo to nudne, zamiast pyskówki, epitetów i złośliwości, merytoryczna wypowiedź, zgroza. Duży plus dla Kalisza, że z miejsca to dziennikarzowi wypomniał. I znowu pytanie, czy dziennikarz nie chce słuchać o poważnych sprawach, czy nie chcą telewidzowie.

sobota, 24 lipca 2010

Czytelniczy łańcuszek

Na blogu Chihiro znalazłem ankietę i poczułem się zaproszony, by odpowiedzieć na pytania.

1. Do jakiego miasta/kraju chciałbyś pojechać zainspirowany lekturą?

Ponieważ ostatnio tłumaczyłem „Zabłąkania” Hjalmara Söderberga, mam ochotę nie tylko na podróż w przestrzeni, ale i w czasie. Zwiedzić Sztokholm przełomu XIX i XX wieku, zobaczyć te budynki, których już nie ma, poobserwować przechodniów ubranych jak bohaterowie książki, wejść do kawiarni w hotelu Rydberg, rozejrzeć się za Hjalmarem, przysiąść do jego stolika i porozmawiać, ech, to by było.. Kiedy czytam utwory Söderberga, mam wrażenie (i nie jestem bynajmniej w tym względzie odosobniony), jakbym toczył głęboką dyskusję z przyjacielem o bliskich mi poglądach i odczuciach. Z pisarzy, których tłumaczyłem, nie wszystkich miałem okazję poznać, ale tylko w przypadku Söderberga nie mogę tego odżałować.

2. Jakie jest Twoje ulubione miejsce do czytania latem?

Takie samo jak zimą. Na kanapie. Nie znoszę czytać na powietrzu, kiedy mózg się gotuje od gorąca, a wszelkiego rodzaju robactwo zwane eufemistycznie owadami włazi na człowieka i na książkę.

3. Poleć jedną książkę do czytania na wakacje.

Na tegoroczne upały tylko „Osaczeni wielkim chłodem” Centkiewiczów. Żeby chociaż mentalnie zmarznąć. W szczenięcych latach zaczytywałem się Centkiewiczami i zdecydowanie wolałem polarne rejony od fiedlerowskich ciepłych krajów. Jestem zimnolubny i jak patrzę na zapowiedzi, że nasz klimat na stałe ma przerodzić się w śródziemnomorski, to mam ochotę wyemigrować na Alaskę.

4. Jaka jest Twoja najnowsza wakacyjna lektura? Co zacząłeś czytać?

„Kamień na kamieniu” Myśliwskiego. Epika przez duże „e”. Człowiek zanurza się w tej prozie jak w leniwie płynącej szerokiej rzece i daje nieść nurtowi. Myśliwski i Tokarczuk to dla mnie dwoje najwybitniejszych współczesnych polskich pisarzy.

Też nie będę nikogo wyznaczał do odpowiedzi na te pytania, bo tu tak trochę na uboczu jestem i wyznaczony mógłby nie zauważyć, że wyznaczony, ale warto odpowiedzieć, bo to się fajnie czyta.

sobota, 17 lipca 2010

Zabłąkani Jezus i Barabasz

Okładki do wydawanych przez siebie książek, począwszy od „Jezusa Barabasza” Hjalmara Söderberga, wybieram w drodze konkursu. Obserwując przy tym zjawisko, które najpierw mnie zdumiewało, a teraz bawi (choć nadal jest dla mnie niepojęte). Otóż sporej części grafików nie chce się popatrzeć przed wysłaniem propozycji konkursowej, czy poprawnie napisali nazwisko autora i tytuł. Dowiadywałem się, że mój ulubiony pisarz nazywa się Soderberg, Södeberg czy Söderbeg, że napisał książki pod tytułem „Jezus i Barabasz” albo „Niebłache igraszki”.

Oczywiście taka propozycja z bykiem ortograficznym czy jakimkolwiek innym przekłamaniem odpada w przedbiegach, bo nie będę przecież ryzykował, że grafik niechluj pośle do drukarni okładkę z błędami. Oczywistością jest też, że o dyskwalifikowaniu prac z błędami nie uprzedzam, żeby mieć możliwość wyłapania niechlujów.

Ponieważ graficy zdołali się rąbnąć nawet przy tak - wydawałoby się - łatwym nazwisku jak Nilson (Nelson) czy tytule „Jak wydać książkę” („Jak napisać książkę”), nie miałem wątpliwości, że w konkursie na okładkę powieści „Zabłąkania” Söderberga będzie festiwal błędów. I rzeczywiście, zaproponowano mi tytuły „Zabłąkana” (3 razy), „Zabłąkanie”, „Zbłąkania”, a nawet „Zagubienia”. Autor tradycyjnie nazywał się Soderberg, ale pokazano mi też nowe możliwości przerobienia nazwiska, na Shoderberg (sic!), a jeden z grafików wziął się za nieprzekręcane dotąd imię i zaproponował „Hijalmar”.

Co ciekawe, ci, którym obca jest elementarna solidność, domagają się najwyższych honorariów. Graficzka od Shoderberga zaśpiewała sobie za okładkę pięć razy więcej, niż wynosiło średnio żądane honorarium (oscylujące rzeczywiście wokół kwoty, jaką wydawnictwa płacą za okładki), a jeden z tych od „Zabłąkanej” dziesięć razy więcej!

W sumie na dwadzieścioro dwoje grafików, którzy zgłosili się konkursu, okładki z błędami przysłało ośmioro, co stanowi 36%! Śmiem postawić tezę, że jest to obraz polskiej (nie)rzetelności w ogóle.

Przy tak umiarkowanym zainteresowaniu konkursem (zwykle było znacznie więcej propozycji, pewnie sezon urlopowy nie sprzyjał) i tylu pracach odrzuconych z powodu błędów, wyglądało na to, że po raz pierwszy ta forma wyłaniania wykonawcy zawiedzie. Jeszcze w ostatnim dniu konkursu wśród nadesłanych nie było okładki, która idealnie pasowałaby mi do książki. Przyszła na dwie minuty przed północą. Na zdjęciu poniżej zwycięska okładka.


poniedziałek, 12 lipca 2010

Krew na rękach

Palikota lubię. Za to, że swoim postępowaniem podkopuje fundamenty hipokryzji i konformizmu, na jakich opiera się polityka. Zapytany przez dziennikarza np. o eutanazję odpowiada „tak” bądź „nie”, podczas gdy każdy inny polityk się wije: „zadał pan niezwykle istotne pytanie, które wymaga ujęcia z różnych aspektów…” i tak przez pięć minut bez żadnej deklaracji. Oczywiście, każdy inny polityk postępuje racjonalnie, bo przemawia do wyborców i żadnym nie chce się narazić. Wie, że jeśli powie prawdę, że np. jakaś posłanka uprawia prostytucję polityczną, to przeciwnicy i co głupsi dziennikarze będą do upadłego powtarzać, że nazwał ją prostytutką, a ciemny lud to kupi, żeby zacytować klasyka.

Jeśli jednak chodzi o ostatnią wypowiedź Palikota, podzielam krytykę oburzonych i dziwi mnie obrona ze strony m.in. Rylskiego i Kory. To artyści pracujący ze słowem, a twierdząc, że Palikot wyartykuował to, co myśli spora część społeczeństwa zakrzyczana przez „prawdziwych Polaków”, przypisują użytemu przez niego zwrotowi inne znaczenie niż ten zwrot ma.

Zarówno słownik języka polskiego Szymczaka, jak i frazeologiczny Skorupki podają, że „mieć krew na rękach” to tyle, co „zadać komuś śmierć, popełnić zbrodnię”. Można rozszerzyć to znaczenie i powiedzieć tak o kimś, kto nie zabił własnoręcznie, ale swoimi działaniami do czyjejś śmierci doprowadził. Tyle że musiałby działać z taką właśnie intencją. Lub choćby godzić się z tym, że ktoś wskutek tychże działań śmierć poniesie. Nie powiemy tak o kierowcy, który przez nieuwagę spowodował śmiertelny wypadek.

Lech Kaczyński ponosi moralną współodpowiedzialność za katastrofę, bo nawet jeśli nie naciskał tym razem, to Protasiuk z pewnością miał w tyle głowy, jaką nagonkę Kaczyński i PiS-owcy urządzili na pilota, który odmówił lądowania w Gruzji. Inne zarzuty wobec Kaczyńskiego, że się spóźnił, że wcześniej pił, są śmieszne, bo równie dobrze można by mu zarzucać, że przyczynił się do katastrofy w ten sposób, że wygrał wybory prezydenckie, gdyby ich nie wygrał, nie leciałby do Katynia. Wszelkie zdarzenia, wskutek których prezydencki tupolew znalazł się nad lotniskiem w Smoleńsku akurat o danej porze w danych warunkach pogodowych są nieistotne dla ustalenia stopnia winy, bo nie doprowadziły do katastrofy. Kiedy sąd ustala stopień winy uczestników wypadku drogowego, nie rozpatruje, wskutek jakiego splotu wydarzeń ofiara i sprawca znaleźli się właśnie o tej porze na tym odcinku drogi.

Kaczyński z pewnością nie ma niczyjej krwi na rękach, bo tej śmierci nie chciał, nie zakładał jej, nie godził się z nią. A jego odpowiedzialność moralna jest też mniejsza, niż niektórzy chcą twierdzić. Bo nawet jeśli naciskał na pilotów, żeby lądowali, to miał do czynienia nie ze znerwicowanymi panienkami, które dostają spazmów, kiedy podnieść na nie głos, tylko z żołnierzami szkolonymi do tego, żeby radzić sobie w sytuacjach stresowych, i to takich, kiedy kule śmigają obok uszu - pieklący się VIP nie powinien być dla nich żadnym problemem.

Czy Palikot powinien zostać wyrzucony z PO za to, że tym razem powiedział coś rzeczywiście oburzającego? Oczywiście, że nie. PiS-owcy cały czas sugerują, że krew na rękach ma Tusk (choć w jego przypadku w ogóle o jakiejkolwiek odpowiedzialności nie ma mowy), ale jakoś z partii się nie wyrzucają. Nie słychać też, by PiS rozważał wykluczenie po faryzejsku oburzonego Adama Hofmana za nazwanie Palikota chwastem, który należy wyrwać, choć jest to wypowiedź kwalifikująca się do postępowania prokuratorskiego, bo nie trzeba znać drugiej części „Psów” Pasikowskiego, by wiedzieć, że ten zwrot użyty w stosunku do człowieka oznacza zabójstwo.

sobota, 10 lipca 2010

Dlaczego szwedzki?

Dlaczego literatura szwedzka (bo takie pytanie padło)? Oczywiście ze studiów, skończyłem filologię szwedzką. A dlaczego takie studia? W liceum (XI LO we Wrocławiu) byłem w klasie z poszerzonym niemieckim, ale germanistyki nie chciałem studiować, więc rozejrzałem się za jakąś inną filologią. Wytypowałem trzy: węgierską, hiszpańską i szwedzką. Węgierska była tylko w Warszawie, za którą nie przepadam, na hiszpańską nie można było zdawać niemieckiego, została więc szwedzka.

Przez długi czas nie widziałem się w roli tłumacza. Do literatury mnie ciągnęło, ale nie wiedziałem, czy podołam, uważałem, że to za duża odpowiedzialność. Do dziś znacznie większym obciążeniem psychicznym jest dla mnie tłumaczenie książki niż pisanie. Jeśli napiszę gniota, pójdzie on wyłącznie na moje konto, jeśli wypuszczę fatalny przekład, zmarnuję pracę autora.

Zbierałem jednak dobre recenzje przekładów wykonywanych na zajęciach, a pisząc pracę magisterską i zapoznając się z całą twórczością Hjalmara Söderberga (wcześniej, mimo że to ważny pisarz, poznaliśmy go w umiarkowanym stopniu, literaturę mieliśmy na, hm, mocno niewysokim poziomie), natrafiłem na autora, którego koniecznie chciałem przełożyć.

Udało mi się opublikować dwa jego opowiadania (ze zbiorku „Opowiastki”) w czasopiśmie polonistycznym, ale na tym na długie lata się skończyło. W pewnym momencie miałem dość chodzenia po prośbie po wydawnictwach i zdecydowałem się wydawać Söderberga samodzielnie. Z perspektywy czasu nie żałuję, że to się odwlekło. Kiedy porównać te dwie opowiastki z czasopisma z tymi z wersji książkowej, widać jak na dłoni różnicę między początkującym a dojrzałym tłumaczem. A Söderberga naprawdę szkoda na początkującego tłumacza.

sobota, 3 lipca 2010

Powieściowe miejsca akcji

W komentarzach do wpisu Gra słów pojawiło się życzenie, bym napisał coś o wrocławskiej dzielnicy Biskupin. Ponieważ odpowiedź mi się rozrosła, zamieszczam ją jako wpis. Ze mną jest tak, że tematy bardziej do mnie przychodzą, niż ich szukam. Na razie Biskupin pojawił się w kryminale, który teraz zacząłem pisać: starsza pani dostrzega dwoje nastolatków siedzących na ławce w alei przy Olszewskiego (tej przed ciągiem sklepów między pętlą tramwajową a pocztą), a ponieważ jej zdaniem za bardzo się przytulają, podchodzi do nich, żeby zwrócić im uwagę, że publicznie to nie wypada. Doznaje szoku, kiedy odkrywa, że chłopak i dziewczyna są martwi.

W oczekiwaniu na tę książkę można sięgnąć po „Niepełnych”, których akcja w znacznej mierze rozgrywa się na sąsiadującym z Biskupinem Sępolnie, gdzie na ulicy Kasprzaka mieszkają główni bohaterowie Jacek i Edyta. Pisząc „Niepełnych”, odwiedzałem z aparatem fotograficznym miejsca wspomniane w powieści, bo pamięcią fotograficzną Bozia mnie nie obdarzyła. Byłem oczywiście również na Kasprzaka i kiedy pstrykałem zdjęcia bramy, w której miała zamieszkiwać Edyta, zostałem zauważony przez jedną z lokatorek. Zaniepokojona, że fotografuję jej klatkę schodową, zapytała, dlaczego to robię. Wyjaśniłem, zgodnie z prawdą, że to do pisanej przeze mnie powieści. Podejrzewam, że uznała mnie za osobę niespełna rozumu i przyznam, że jestem bardzo ciekaw, czy książka wpadła tej pani w ręce i czy skojarzyła ją z owym podejrzanym typem kręcącym się w jej okolicy dwa lata wcześniej. Tak to, niestety, długo trwa, „Niepełnych” skończyłem pisać na przełomie lutego i marca 2008 r., ukazali się w listopadzie 2009.

Skorzystam też z okazji, żeby raz wreszcie wyjaśnić, że akcja „Kanalii” rozgrywa się w fikcyjnym polskim mieście. Wzorowałem się tu trochę na Nesserze, którego wówczas tłumaczyłem i którego bardzo cenię. Akcja „Sprawy Ewy Moreno” i „Karambolu” (i pozostałych książek z tej serii, niestety, na polski nie zostały przełożone) toczy się w całkowicie fikcyjnym Maardam. Nie ostrzegły mnie recenzje, w których uporczywie ten Maardam umieszczano w Holandii, no i miałem. Na stronie wydawnictwa przyszło mi przeczytać, że w „Kanalii” zwłoki młodej kobiety wyłowiono z Wisły, a narkomana zamordowano na Pradze. Autor tej notki (która do dziś straszy w Internecie) nie dość, że nie potrafił wyjść poza warszawski opłotek i przyjąć do wiadomości, że w Polsce są jeszcze inne miasta, to na dodatek z książką zapoznał się mocno nieuważnie. Bo raz policjanci ścigają złodziei uciekających trasą wylotową na Warszawę, a później morderca opowiada, że zniszczył komórkę, która posłużyła mu do przestępstwa, kładąc ją na torach pociągu jadącego do Warszawy. Czyli jeśli już dopatrywać się w „Kanalii” konkretnego miasta, to na sto procent nie jest nim stolica. Recenzent Wolnej Drogi udowodnił z kolei, że to Wrocław, pomijając w przeprowadzonym dowodzie obiekty, których we Wrocławiu nie ma, jak kino Bałtyk czy stare zoo. Te wziąłem z Poznania, gdzie studiowałem, a wspomniany antykwariat akurat z Krakowa, opisując zresztą autentyczną historię zakupu książki z odklejoną okładką.

PS. Na blogu 2lewastrona wyczaiłem kolejną nader pozytywną recenzję „Kanalii”.